niedziela, 28 kwietnia 2013

Sahara.



Wejście na wydmę w pełnym słońcu zajęło mi piętnaście minut i chociaż spociłem się jak prosiak, to zdecydowanie było warto. Z góry ujrzałem cały ocean delikatnego, złocistego pyłu odbijającego promienie słońca. Na dole obozowisko Berberów, gdzie spędziliśmy noc. Z tej wysokości wydawało się dość malutkie. Dwa namioty, kilka dywanów, dwa słodkie pustynne kociaki. Wielbłądy żujące suchą, pustynną trawę.  

Rozejrzałem się dookoła.

Wdech i wydech. Pustka w głowie.
Cisza.
Brak myśli. Szczęście.

Gdyby nie żar lejący się z nieba, siedziałbym tam cały dzień i patrzył na horyzont. Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek wcześniej widział piękniejsze, bardziej tajemnicze i dostojne miejsce. Gdyby jakimś magicznym sposobem przestał potrzebować jedzenia i picia, po prostu wstałbym i poszedł przed siebie. Krok za krokiem, odciskając ślady w piasku, aż przeszedłbym całą Afrykę. Nocami obserwowałbym wszechświat, widoczny na nocnym niebie jak na dłoni. W dzień bawiłbym się ze skarabeuszami. Po prostu krok do przodu. A później następny. I świadomość, że nie ma nic więcej.

Nigdy w towarzystwie i nigdy sam.
Żadnego Internetu.
Żadnych problemów pierwszego świata.
Żadnych alarmów samochodowych i koślawych, brzydkich psów drących japę z rana.
Żadnego telefonu komórkowego.

Błękitne niebo. Ocean ze złota. I cisza.

Powoli, niczym pierwsze fale porannego przypływu, myśli zaczęły wlewać w mój umysł. Wstałem, wziąłem do ręki kawałek pustynnej trzciny i wielkimi literami napisałem na piasku:

MOŻESZ WSZYSTKO.


           

Oprócz mnie oraz kierowcy, którego bardzo bawiła jazda zygzakiem z prędkością stu dwudziestu kilometrów na godzinę, w Jeepie jechało trzech Kanadyjczyków. Dwóch z nich przyleciało do Maroko by spotkać się z kolegą, którego nie widzieli od roku. Poznaliśmy się na dworcu autobusowym wyglądającym jak ogromny bunkier przeciwatomowy z dwoma plastikowymi stołami i małym, zatęchłym sklepikiem w środku. Wyglądał jak opuszczony kompleks turystyczny nad Bałtykiem. Dookoła tylko piach i marne baraki.
Jeep pędził przez pustkowie a my coraz bardziej zbliżaliśmy się do naszego marzenia.

-Który z was najwięcej podróżował?
-On – pokazali na faceta po środku – Ten koleś jest niesamowity.
-Długo już tak jeździsz?
-Rok.
-Gdzie byłeś?
-Długo by gadać.
-A gdzie najbardziej Ci się podobało?
-Nie wiem…Indonezja, Australia, Nepal? Spoko, będziemy mieli trochę czasu, żeby o tym pogadać.

I mieliśmy.
Tak oto poznałem kolejną niezwykle ciekawą postać.


Po jakimś czasie pustynia zaczęła się garbić, a wydmy robiły się coraz większe. Rosły bez ustanku, aż przybrały wygląd ogromnych, piaskowych gór. Wszelkie rachityczne drzewka i krzewy znikły. Gdzieniegdzie dało się zaobserwować ruiny albo oberże zbudowane z gipsu, błota i siana.
W końcu dojechaliśmy do naszego przystanku. Z prędkością ponaddźwiękową przejechaliśmy  przez wielką bramę i oto byliśmy na Saharze. W ludzkiej przystani pośrodku niczego, na największej pustyni świata.

Przyjechaliśmy akurat na śniadanie. Omlet, pomidory, oliwki, wyrób naleśnikopodobny, trochę miodu. Zostawiłem mój plecak w pokoju, który wyglądał jak opuszczony afrykański burdel sprzątany ostatnio 50 lat temu. Piękny widok na piach. Ubikacja ledwo trzymała się podłogi. Woda z „prysznica” (Stephen King z powodzeniem napisałby o nim horror) jedynie kapała. Drzwi nie dało się zamknąć, a klamka przyklejała się do dłoni. Na szczęście tą i następną noc mieliśmy spędzić na pustyni.





Okazało się, że nie jesteśmy tu jedynymi Białasami. Byli też inni, interesujący ludzie. Dodatkowo jakaś ekipa filmowa i niezwykle piękna hiszpańska parka – ona była prezenterką telewizyjną a on sportowcem i kręcili odcinek jakiejś popularnej gry telewizyjnej w stylu „znani i lubiani pudelkowicze poszukują skarbów na zadupiu wszechświata”. Jak Oni Się Pocą, czy coś. Też bym chciał, żeby mi ktoś płacił za bieganie po Saharze.




Oczekiwanie na wyjazd w nicość umilił nam…basen. Tego się nie spodziewałem. Basen, a dookoła nic. Kilka rozpadających się budynków w oddali. Setki tysięcy ton piachu. Bardzo dziwny, mocno egzotyczny widok.
Moczyliśmy dupska, próbowałem uczyć się australijskiego akcentu i słuchałem historii innych. 




Studentka medycyny z Australii wyjechała po studiach w podróż życia. 
Dziewczyna azjatyckiego pochodzenia z Kanady obudziła się pewnego ranka, popatrzyła w sufit i rzekła co następuje: „Kurwa, nienawidzę swojej pracy. Ile można. Nie chcę spędzić całego życia przed komputerem, robiąc rzeczy które mnie nudzą. Lecę do Azji”. Spakowała plecak, zaniosła wypowiedzenie, wsiadła w samolot i spędziła pół roku w Tajlandii i na wyspach Oceanii nurkując, skacząc ze spadochronem, pływając na desce, ucząc się nowych języków. I tak dalej. I tego typu historie.

W oberży panowała senna, saharyjska atmosfera. Upał. Ciche pogawędki tu i ówdzie. Parskające wielbłądy. Klimat kresu, ostatniej osady ludzkiej przed końcem świata.

Spacer po pustyni. Sam na Saharze, wreszcie. Odszedłem kawałek, pozwiedzałem ruiny. A później spotkałem chłopca, który poprzestawiał mi troszkę w głowie. Młody szedł z wielbłądem i sam do mnie zagadał. Myślałem, że chce żebym zrobił mu zdjęcie i dał mu 'ten dolars maj friend'. Zapytał, dokąd idę.
-A, chodzę sobie po pustyni, posypuje chrząszcze piaskiem, zwiedzam te stare, dziwne budynki. Trochę fotografuję. A ty?
-Idę do Timbuktu, mister.
-Timbuktu?
-Timbuktu.
-E…w Mali?
-Timbuktu w Mali.
-Jaja sobie robisz?
-Nie, spytaj tego gościa.

Obróciłem się. Jakiś koleś w białych łaszkach niczym stereotypowy Arab z komiksu albo pocztówki kopał łopatą dziurę i coś grzebał przy rurach nawadniających oazę leżącą kilka kilometrów dalej.

-On tak serio?
-Tak, idzie do Mali. No co?
-Trzy tygodnie będę szedł. – wtrącił młody.
-Aha...ee... no to powodzenia.
-Dzięki mister! Salam!


Ludzie są niesamowici. Pomyślcie o młodym kiedy nie będzie wam się chciało rano na dwukilometrowy spacer dupy ruszyć, albo jak autobus wam ucieknie w upalny dzień.
Niedługo po moim powrocie przyjechały wielbłądy. Wzięliśmy kilka baniaków wody. Kanadyjczycy wynegocjowali tabletki oczyszczające w ramach ceny, bo pustynną wodę mogą pić Tuaregowie, ale nie białaski. Napijesz się takiej wody i po ptakach. Twój delikatny cywilizowany biały brzuszek odmawia posłuszeństwa na zawsze i Allach wzywa.

Po godzinie przygotowań w końcu wypłynęliśmy na ocean piasku.

Jechaliśmy powoli, wielbłąd kołysał, oczarowany byłem niezwykle, ale po kilkunastu minutach zacząłem się irytować. Za dużo się raptem zaczęło dziać na tej pustyni. Na początku było spokojnie, pusto, dookoła nic, a tu raptem jacyś ludzie. Jakieś quady. Karawany. Flagi powbijane, jak na polu golfowym, ponumerowane diuny, żeby się nie zgubić. Co to ma być? Miała być Sahara i totalna pustka a nie taki szajs. Bałem się że za chwilę dojedziemy do budki z pamiątkami i goframi.

Na szczęście nie trwało to zbyt długo. Jakiś cwaniak zrobił sobie tam biznes-miejscówkę i wypożyczał ludziom quady i motorki. A później odjechaliśmy dalej. Turyści znikli. I zrobiło się pusto. I cicho. I ciemno.

Po kilku godzinach dojechaliśmy do pierwszego obozowiska. Herbata miętowa przy świecach. Inspirujące historie. Berber uczył nas swojego języka, ale dużo nie zapamiętałem.
Improwizowaliśmy na tamtamach i djembe i wpadłem w muzyczny trans. Nigdy wcześniej chyba nie spotkałem ludzi z tak dobrym wyczuciem rytmu jak Berberzy.




Czułem się trochę jak naćpany. Uwielbiam stawiać się w nowych sytuacjach, robić rzeczy których się boję i których nie jestem pewny. Wtedy czuję życie. Być po raz pierwszy samemu kilka tysięcy kilometrów od domu, wszystkich znajomych, całego dobytku i kultury, która ukształtowała takie a nie inne myślenie, pić sobie miętową herbatkę, przebierać piasek i uczyć się berberskiego pod rozgwieżdżonym niebem. Byłem w filmie, który sam sobie stworzyłem. Często najlepsze rozwiązania w życiu są proste. Tak proste, że ludzie nie chcą  w nie wierzyć.
-No ale co, sam do Afryki autostopem pojechałeś, tak po prostu?
-Nie, najpierw odmówiłem magiczne zaklęcia, zaczekałem na księżyc w nowiu, okręciłem się trzy razy w wokół lewej stopy i napadłem na bank z procą.

Tego samego zdania był koleżka którego poznałem w Jeepie. Ten Kanadyjczyk lubił proste rozwiązania na życie i na początku koledżu wykupił franszyzę na firmę myjącą okna w Montrealu, co by od mamy nie brać. Po kilku miesiącach uznał, że wie jak to działa, nie potrzebuje już franszyzy i sam sobie założy taką firmę.

I sobie założył- w Kanadzie formalności to jakieś 5 minut roboty + sto dolarów.
A w Polsce od kilku lat zajmują się ściąganiem krzyża w sejmie, homoseksualistami i mamą Madzi. 
Tak mu dobrze poszło, że po jakimś czasie zarabiał dwa razy więcej niż jego rodzice razem wzięci. W ciągu dnia kilka ekip sprzątających wykonywało zlecenia na terenie całego miasta.
Nawet taki był miły, że powiedział mi dokładnie jak założyć taki biznes, od zera.
Niemniej jednak uznał, że go to nudzi. Fajnie zarabiać kupę szmalu, ale on kochał wspinaczkę. I teraz mógł sobie pozwolić na nie robienie niczego poza wspinaczką. Spakował cały swój dziesięciotonowy sprzęt do dwóch plecaków (wiem, bo kilka tygodni później znów się spotkaliśmy, znów w pieprzonym Tangerze, on miał stłuczone kolano, a ja byłem dobry kolegą…przez jakieś dziesięć minut), zamknął biznes, który przynosił mu naprawdę niezłe dochody (jak na realia polskie- bardzo zajebiste) i zaczął robić to, co kocha.


Nie przejmował się, że może będzie niebezpiecznie. Albo że może po powrocie konkurencja się rozwinie i nie będzie w stanie znów tak rozkręcić firmy. Albo że dziewczyna go zostawi. Albo że koledzy na piwo sami chodzić będą. Albo że kryzys.
Miał to w dupie, bo zarabiał pieniądze po to, żeby się rozwijać, a nie po to, żeby zarabiać pieniądze. Wiedział, że w życiu czasami trzeba zostawić wszystko w cholerę i po prostu pójść dalej. Zburzyć i wybudować od nowa.


Sfera komfortu jest drogą donikąd. 
Jeśli człowiek ma odwagę z niej wyjść, może doświadczyć więcej, nigdy mniej.

Siedzieliśmy sobie pod rozgwieżdżonym niebem, kiedy całe obozowisko już spało. Pustynia śpiewała. Polubiłem gościa po kilku minutach rozmowy.

Spytałem go, czy będzie miał pieniądze po powrocie.
-Będę miał akurat tyle, żeby otworzyć biznes nieruchomościowy. Poza tym wiem dokładnie jak działa firma sprzątająco-renowacyjna i na bank sobie poradzę.

Na bank sobie poradzę.

To zdanie było widoczne w jego oczach bardziej niż źrenice.
Miał dwadzieścia pięć lat. Znał pięć języków. Miał jaja robić to, co chce robić w życiu. Dbał o siebie. Inspirował innych. I ciągle uczył się czegoś nowego. 
Dobrze jest mieć pewność, nie mając żadnej gwarancji. I o to chodzi.
Dobrze jest słyszeć od takich agentów opinie zwrotne o sobie samym.
Dobrze jest podróżować i poznawać takich ludzi.
Przegadaliśmy prawie całą noc.

Cały następny dzień był medytacją. Okropnie zimny poranek przesiedzieliśmy pod kocami. Australijki, Kanadyjki, para z Hiszpanii, Koreanka po liceum która podróżowała dookoła świata od kilku miesięcy nie znając żadnego języka poza koreańskim (tak, serio, tak, też można) wraz z jednym z Berberów wróciły z powrotem do oberży i do cywilizacji. Ale ja z Jotą i jego kumplami chcieliśmy doświadczyć Sahary. I pojechaliśmy dalej.


I dalej.




I dalej.



I tak sobie jechaliśmy. Cały dzień.


Po południu usiedliśmy w cieniu najdziwniejszego drzewa, jakie kiedykolwiek widziałem. Schroniliśmy się przed słońcem. Zjedliśmy obiad - surowe warzywa i tuńczyka, z jednego plastikowego wiaderka. Tak jak nie przepadam za nadmiarem warzyw, tak chyba nigdy nie jadłem obiadu z większym apetytem.


Spotkaliśmy jeepy jadące na trasie Paryż-Dakar.

Filali zgubił wielbłądy. Nie przywiązał ich i rozpierzchły się w cholerę.
Poszedł ich szukać.
Wrócił dwie godziny później, kiedy już na poważnie planowaliśmy jak w razie czego wydostać się ze środka niczego. Ale znalazł wszystkie. Tajemnice pustyni.

I jechaliśmy dalej. A krajobraz się zmieniał. Zmieniał się co kilkanaście minut, jak zaczarowany. Pustynia. Wydmy. Sawanna. Trawa. Płasko. Górzyście. Skały. Trawa. Zielonawo, złotawo. Pustka. Powierzchnia księżyca. I poczułem się jak w Królu Lwie. A później jak w starych filmach przyrodniczych. Jak w Tomku na Czarnym Lądzie.



-Stary, czuje się jak w tych filmach o Afryce, które oglądałem za dzieciaka na dwójce…
-Now you live that. You live that dream.

I dalej… aż zabrakło Maroko. A dalej była Algieria, ale granice zamknięte, bo się chłopaki ciągle kłócą o to, kto ma więcej piasku i kogo Allach bardziej kocha.

Wieczorem miał być kuskus z warzywami, ale kompanom podróży zachciało się mięsa. Teren wyglądał jak na księżycu. Hamada- płaska, czarna kamienista pustynia. Spytali, czy składam się z nimi na kurczaka (niektórzy twierdzą, że kurczak to warzywo i też bym się przychylał do tej opinii, ale się skusiłem). Oczywiście KFC albo budkę z rożnem raczej ciężko tam znaleźć, więc chodziliśmy po ciemku od osady do osady i szukaliśmy kury. A że ludziom się tam raczej nie przelewa (pojęcia nie macie) i że nawet okien w domach nie ma, a w nocy mróz prawie że, to nikt skory do sprzedaży kury nie był. Ale znaleźliśmy jednego „bogacza” co dwa kurczaki miał. Kupiliśmy jednego.

I teraz ten moment z którego nie jestem dumny. Popieprzona sprawa- trzeba było go zabić, bo żywego zjeść raczej ciężko. Toporka nie było. Cholera, środek pustyni, ciemno, zadupie totalne, nawet dróg już od kilkudziesięciu kilometrów nie ma, niczego nie ma, tylko jakieś lepianki z gliny, a Tuaregowie wyjmują ukryty pod szaty noże, przytrzymują kurczaka. Ten drze się jak opętany, bo już wie co się święci. Ucinają mu łeb. Tak jak byście kroili chleb. Raczej powoli niż szybko, a nóż chyba za ostry nie był.
Raczej jestem pacyfistą, więc trochę smutno mi się zrobiło i nawet trochę żałowałem i pomyślałem że Karma mnie dojedzie za współudział w morderstwie niewinnego koguta na Saharze. 
Ponadto różne dziwne materiały wideo które kiedyś oglądałem z Arabami, nożami i ucinaniem również przebiegły mi przez myśl, machając bezczelnie środkowym palcem.

Ucięli łeb i położyli go na chwilę na ziemi. A że kurczak to raczej warzywo to wstał, zaczął biegać i pluskać krwią na wszystkie strony. Bez głowy. Dopiero po minucie padł raz na zawsze.

Miłośnicy zwierząt, nie miejcie mi za złe, nie nasyłajcie na mnie bojówek Greenpeace, ja mam rączki tutaj, ja bym mógł zjeść ten kuskus tylko z marchewką, gdybym wiedział, że aż taka krwawa jatka się wydarzy.






Reszta nocy była spokojna. Nigdy nie widziałem tylu gwiazd na niebie. Można było sięgnąć po nie dłonią. Wyglądały jak z planetarium, gdzie sufit wyłożono diamentami. W tych pięknych okolicznościach nasz berberski przewodnik zaczął patroszyć koguta. Zjadł wszystko co z niego wyjął, a co naszym zdaniem nie nadawało się na rożen nad ogniskiem. Żołądek, wątrobę, mózg, serce. Z uśmiechem na ustach, jakbyście jedli sobie solone orzeszki. Ludzie pustyni. Nic się nie może zmarnować.
Dwaj kanadyjscy koledzy w ramach zakładu i "mierzenia sobie członków" zjedli natomiast …jądra. Na szczęście z ogniska, ale i tak mój apetyt nieco osłabł, chociaż szaszłyk koguci z kuskusem i warzywami był całkiem smaczny.

Ale na Saharze dziwne rzeczy się dzieją. I dorwał mnie duch Koguta, nawet nie macie pojęcia jak bardzo.

Rano obudziłem się przykryty kocem tylko do połowy. Na zewnątrz jakieś pięć stopni, maksimum. Przeziębiłem się.

A później było już tylko gorzej, ale to materiał na inny post.

I na Saharze też zdarzyło się więcej, ale nie o wszystkim mogę napisać.

A ten wpis i tak jest już wystarczająco długi.






Don't you think you oughtta rest?
Don't you think you oughtta lay you head down?
D
on't you think you want to sleep?
Don't you think you oughtta lay your head down tonight?


Don't you think you've done enough?
Oh, don't you think you've got enough, well maybe..
You don't think there's time to stop
There's time enough for you to lay your head down, tonight, tonight

Let it wash away
All those yesterdays

What are you running from?
Taking pills to get along
Creating walls to call your own
So no one catches you? drifting off and
Doing all the things that we all do

Let them wash away
All those yesterdays
All those yesterdays
All those paper plates

You've got time, you've got time to escape
There's still time, it's no crime to escape
It's no crime to escape, it's no crime to escape
There's still time, so escape
It's no crime, crime..












5 komentarzy:

Unknown pisze...

Jak ty sie na Sacharze znalazłeś? przed chwilą byleś w Boliwii! Mega wyprawa, zazdroszcze przygody życia. Jak byś w tych swoich siedmiomilowych butach otarł o Australię to wbijaj do Melbourne, u mnie możesz gościć ile chcesz, miejsce jest jak coś:)

Janusz pisze...

Hehe, to jest zaległy post. Najpierw były Niemcy, później Hiszpania->Maroko->Hiszpania->Polska->Peru->Boliwia. Staram się pisać na przemian, żeby nudno nie było. Do Australii wpadnę na pewno, browara osączymy :D

Ewelina pisze...

Nie było to czesam gdzieś w okolicach Merzougi? Czytam i wspominam moje Maroko 2012. Jeśli kiedyś wróćisz, wybiersz się do Sahary Zachodniej. Tam to dopiero jest pustka i nieskońcozność.

Poza tym bardzo lubię Twój styl pisania. Mam nadzieję, że kolene posty kiedyś się pojawią :)

Anonimowy pisze...

Strzelam, że to Zagora? W Merzoudze wspomnianej przez koleżankę wyżej powierzchnia ergu jest znacznie mniejsza, zdecydowanie nie dałoby się tak podróżować przez kilka dni, a Zagora i Merzouga to jedyne miejsca w Maroko, gdzie można znaleźć erg.

Ale muszę Cię zbesztać - zbyt dużo wymagasz, nie doceniasz tego, co tam mają i spodziewasz się luksusów pośrodku pustyni, jak każdy typowy Janusz który wykupił "olimkluziw" i przyjechał w sandałach i pewnie jeszcze w skarpetkach...

Unknown pisze...

W drodze do Merzouga widziałam jedynie zarysy górek ze skał, później zaczęło lekko świtać i zobaczyłam powoli pustynne krajobrazy. Wszystko wyglądało na bardzo suche, nigdzie nie było zieleni. Raz na jakiś czas palma.

W autobusie jakiś pan proponował nocleg i próbował wcisnąć wizytówkę, ale podziękowałam, bo już mieliśmy. Po wyjściu z autobusu mieliśmy zadzwonić do Mustafy, chłopaka z Merzouga Deser House, z którym byliśmy w kontakcie jeszcze długo przed przyjazdem. To on radził nam wziąć nocny autobus i u niego mieliśmy nocować. Ma 24 lata i zna arabski, berberski, francuski, angielski, portugalski i hiszpański. Wow.
Nie zdążyliśmy zadzwonić po Musta, bo on już tam na nas czekał. Dom był bardzo blisko, 5 minut drogi od stacji.

Merzouga rozlega się aż na 15 km i składa się z kilku części. Najwyższa wydma jest przy głównej części, czyli tam, gdzie mieszkał Musta. Ponoć w całej Merzouga mieszka około 1000 rodzin (każda po przynajmniej 4-5 dzieci).

Z rana jeszcze dospaliśmy i o 10 wyszliśmy z pokoju, wzięliśmy prysznic i pogadaliśmy z dwójką Niemców z pokoju obok. Oni właśnie jechali w stronę gór, do Tinghir. Poznaliśmy tam też Hiszpankę z Girony, 35-latkę, która po raz trzeci jest w Maroko i podróżuje sama. Podczas drugiej wizyty w Maroko trafiła na Mustafę i przyjechała tu ponownie w tym roku odpocząć. Tam zjedliśmy wspólnie śniadanie - chleb z dżemem, oliwą i syropem z daktyli. Przed wyjazdem Niemców nagraliśmy filmik, jak Tuarowie, czyli ludzie pustyni, wiążą chusty na głowach (filmik - w HD!!). Niemcy pojechali, a nasza trójka, Hiszpanka i Mustafa poszliśmy na spacer po okolicy. Przeszliśmy między domami i dotarliśmy do skraju miejscowości, gdzie był cmentarz (dość ciekawy) i wielbłądy. Wróciliśmy inną drogą przez ogród, gdzie ktoś próbował coś uprawiać - między polami poprowadzone były kanaliki, czyli system irygacyjny!

Wróciliśmy do domu Mustafy i poszliśmy spać. Było juz tak gorąco, że nie dało się wyjść z domu. Można było jedynie spać. Zasnęłam momentalnie. Wstaliśmy i wciąż niestety upał paraliżował. Było tak sucho, mój nos był pełen kurzu i czułam się jak rodzyna. Co chwilę przed domem Mustafy rozlegała się piaskowa burza. Jeden podmuch i wszystko fruwa.
Piłam dużo wody, była przepyszna xD

Później, koło 18, poszliśmy na wydmę, aby obejrzeć zachód słońca. Upał nie doskwierał już tak bardzo. Mustafa nie chciał z nami iść, bo był bardzo zmęczony. Ostatnio ponoć miał wycisk z wielbłądami, bo musiał odprowadzać ludzi 4x dziennie w obie strony, a przewodnicy zawsze chodzą pieszo, nie na wielbłądach. Jednak jakiś odcinek drogi dalej spotkaliśmy... Mustafę xD Mimo zmęczenia postanowił jednak pójść z nami. Wdrapanie się na wydmę było bardzo ciężkie, ale daliśmy radę i obejrzeliśmy zachód. Było pięknie, non stop wiało i piasek był wszędzie. Ale i tak było to najlepsze co do tej pory w Maroko widziałam! Po zachodzie słońca inni ludzie sobie poszli, a my poczekaliśmy na gwiazdy. Było przepięknie i cieplutko od piasku. Gdy zaczęło się oziębiać, wróciliśmy do Mustafy do domu.

Pożegnaliśmy się z Hiszpanką. Sporo z nią rozmawiałam i polubiłam ją. Wie, co w życiu ważne.

Zaplanowaliśmy, że następnego dnia jedziemy do Boumalne Dades zobaczyć dolinę rzeki, a później w stronę Marakeszu, zobaczy się gdzie.
Autobus do Marakeszu z rana o 7.


UWAGA! POLECAM NOCLEGI!!
Polecam zatrzymanie się u Mustafy. Przemiły z niego chłopak! Wiele dla nas zrobił, więc polecam gorąco, jak wybieracie się do Merzouga, możecie przenocować u niego - moroccocheaptravel@gmail.com www.cameltrekkingdesert.wordpress.com lub
http://www.booking.com/hotel/ma/camel-trek-bivouac.en-gb.html?sid=5d8ad8f7cd3758d3f6798fb058f3fce3;dcid=1

Piszę to, bo naprawdę z niego super gość, ma dużą rodzinę i za taką uczciwość, jaką od niego możecie uzyskać warto wesprzeć tę rodzinę! Chciałabym mu pomóc. Znajdziecie też na tripadvisor jak chcecie poczytać więcej! ;)