wtorek, 22 stycznia 2013

Wąsy Sadama Husajna, trawka narkotyczna i miasto bez wyjścia.


Always look at the white sky and you lose your head in the clouds
Wanna step onto them and float onto their ground
You appear from the hillside and there's a funny look in your eye
Between a rock and a hard place and I will either do or say die
Spins the phrases together 'til something starts to make sense
Talk of the future ignoring the present tense
 


Siedziałem na dworcu autobusowym w Szefszawan i głowiłem się, dlaczego gniję już drugą godzinę zamiast chodzić po górach, a autobusu jak nie było, tak nie ma. Ostateczne rozwiązanie tej arcytrudnej zagadki nieźle mnie zdziwiło oraz zawstydziło. Ale po kolei.




Pierwsze słowo z frazy „autostopem na Saharę” definitywnie zadomowiło się w cudzysłowu właśnie w Szefszawan. Marokańska gościna nie pozwoliła mi na opuszczenie Tangeru za pomocą okazji samochodowej. Myślałem sobie, że uda mi się kontynuować gnębienie kierowców na kolejnym etapie, ale się przeliczyłem.
Szawszawan nie tylko zapierał dech w piersiach ale również przywitał mnie licznymi cudami na kiju. Miasto słynie z dorodnych upraw trawki narkotycznej, jest prawdopodobnie największym eksporterem haszu w tych rejonach Drogi Mlecznej i jego mieszkańcy wcale się z tym nie kryją.
Trawka narkotyczna chyba miała mi za złe że nie chciałem z nią już dłużej romansować i starała się przemówić mi do rozsądku. Ale ja się nie dawałem.

W drugi dzień mojego pobytu postanowiłem pochodzić sobie po górach Rif i zobaczyć, o co tam chodzi.
Spakowałem plecak, energy drinka którego dostałem w prezencie od tirowców i ruszyłem w góry po Januszowemu, czyli zamiast wychodzonym szlakiem- na przełaj, jak jakiś debil. Słońce ostro grzało w łeb i po jakichś czterdziestu minutach zacząłem słyszeć głosy.

-Heellloo!

Rozejrzałem się. Jakieś krzaki, dookoła góry, arabskie i żydowskie nagrobki, piękny widok na miasto …


…bajka, ale dookoła brak żywego ducha. Albo naprawdę słońce wysoko, albo ja się zbyt mocno pogrzałem nadprogramowym THC w drodze przez Hiszpanię.

-Heeeeeey!

Znów się rozglądam i dalej nikogo nie widzę. Podróżowanie mi nie służy. A może to z grobów? Pochowali kogoś żywcem? Kto wie czego się można spodziewać po berberskich dilerach haszu.
Pusto. 





Po chwili zwątpienia ruszyłem dalej przed siebie.
I wtedy ujrzałem.
Jakiś dziwny facet, stoi skulony w krzakach. Przytula się do tych zarośli, zaleca? Mina jakaś taka nietęga i do tego oczywiście wąs w stylistyce SadamHusajnSeductiveDiscoBagdad1979. Stoi, łasi się do zieleniny i coś do mnie mruczy.
Myślałem, że fajnie byłoby go wyminąć, ale nie chciałem wpaść do żadnego otwartego grobu. W drugą stronę byłoby zbyt stromo i zapewne sturlałbym się na sam dół.


Skończyło się tak, że zaciągnął mnie do swojej willi. Była zbudowana z kijków. Widok za milion dolarów, ale perspektywy marne. Facet mieszkał z rodziną która chwilowo gdzieś znikła, hodował owce, osły, figi, owoce kaktusa i konopie indyjską. Gadał całkiem nieźle po angielsku i po hiszpańsku, gaworzyliśmy sobie przy stoliczku w cieniu jakiegoś pokracznego drzewa i było miło. Na samym początku spytałem go, czy nie chce czasami pieniędzy za to całe oprowadzanie, ale odparł, że chce tylko poćwiczyć angielski i dowiedzieć się czegoś o świecie. Pokazałem mu pocztówkę Zielonej Góry i zdałem sobie sprawę, że spędziłem dzieciństwo w całkiem pięknym miejscu. Później spytał, czy chce zobaczyć jego „roślinki”. W "domu" (coś jak altanka na działce waszej babci) trzymał zasuszone snopki (wuchtę, tej- kilkadziesiąt takowych) maryhuaniny - wg. mojej wyceny jakieś kilkadziesiąt tysięcy złotych. Zastanawiałem się jakim cudem żyje w domu z patyczków i starych cegieł. Chciałem zobaczyć, jak to jest  trzymać tak dużą ilość pieniędzy w garści i chwilę pomachałem sobie marokańską palemką wielkanocną.




Następnie zrobiliśmy sobie parę przesłitaśnych fotek z ramienia i uznałem, że muszę już spadać, bo nie tędy droga. Zrobił się dużo mniej gadatliwy i jakiś taki zamknięty w sobie. Kilkadziesiąt metrów szliśmy w milczeniu mijając kaktusy różnych kształtów i rozmiarów, aż raptem stało się to, co musiało się stać, czyli „please give me 30 euros for my hospitality”. Stanowczo go wyśmiałem i kontynuowałem drogę w milczeniu. A on zapewniał, że przecież normalnie od zabłąkanych turystów z Europy bierze 100 euro za te niezwykłe atrakcje. W Tangerze nagabywał mnie agresywny ćpun, natomiast ten koleś był jakiś dziwnie przymilny. Zacząłem się zastanawiać, czy nie jest czasami jakiś ciepły i czy mu się aby nie spodobałem. Dalej coś mi niby zrzędził, niby się próbował przykolegować. Rzuciłem okiem na jego WĄS.
Mój wąs prezentował się blado. Wzdrygnąłem się znów.
Jego wąs.
Moja sakiewka.
Jego wąs jakoś dziwnie się poruszał.
Moje buty.
Jego wąs.
Ostatecznie otrzepałem się jak pies wychodzący z jeziora i dałem mu wszystko, co miałem przy sobie, czyli 3 euro, żeby już tylko przestał się przymilać i gadać bzdety. I żeby uciec od wąsów. Od razu w tym momencie skończył odprowadzanie i poszedł sobie wreszcie. Uff…

Nie pytałem o możliwość publikacji. Mam nadzieję, ze nie przygniecie go sława .

Napiłem się świeżej wody ze strumyka, pochodziłem jeszcze po mieście i uznałem, że trzeba zawijać kiecę i lecieć na Saharę.
W dalszym ciągu chciałem złapać stopa, ale miasteczko mnie polubiło i nie chciało wypuścić.
Znalazłem się na przedmieściach, które wyglądały jak Bagdad po wizycie amerykanów.
Wszędzie jakieś niedokończone domy, śmieci, smród, stare samochody i plamy oleju. W tle dla kontrastu piękne doliny i góry znikające w nisko zawieszonych chmurach.

Z tego punktu można było zauważyć, że z Szawszawanu w kierunku Fezu prowadza dwie drogi- jedna gdzieś w pizdu przez środek zadupia, a druga jeszcze kawałek dalej. Obie wyglądały równie zachęcająco jak wąs poznanego wcześniej kolegi. Nie miałem pojęcia, w którą stronę się udać. Poszedłem przed siebie. Zapytałem pięć osób o kierunek. Od każdej usłyszałem zupełnie inne tłumaczenie. Napisałem że były tylko dwie drogi? Tak, marokańska logika, nie wiem, co mam wam napisać. Allah jeden zna odpowiedź.
Była też grupka zarozumiałych rzezimieszków naprawiających jakiegoś starego szrota, którzy rozkosznie się roześmiali na hasło „autostop” i „rut de Fes”. Potwierdzili, że kierunek który obrałem jest dobry, ale jakoś im nie ufałem.


Postanowiłem spróbować metodą prób i błędów. Szedłem przed siebie przez meliniastą drogą, czując się jak w wojennym reportażu wieczornych wiadomości z TVP. Po kilkudziesięciu minutach doszedłem do miejsca, wielbłądy mogłyby szczekać dupami, gdyby tylko były jakieś wielbłądy albo cokolwiek poza niedokończonymi budynkami i rdzewiejącymi wrakami.
Nie napotkałem po drodze żadnego sprawnego pojazdu, nie licząc starej śmieciarki, z której wysypywały się jakieś obleśne puszki i ości.
Zawróciłem.

Minąłem rzezimieszków.

Chyba zmierzyli mnie triumfalnie, ale postanowiłem poudawać Jamesa Bonda i nawet się na nich nie spojrzałem.
Szedłem twardo w drugą stronę. Po kilkunastu minutach marszu pod górkę i w słońcu ujrzałem jeszcze więcej zadupia i drogę, która ciągnęła się kształtem serpertynopoodbnym kolejne kilkanaście kilometrów.
Odechciało mi się.
Wróciłem z powrotem.
A później znów zawróciłem.
Gdyby nie fakt, że na ulicach było pusto stałbym się niechybnym obiektem kpin chodząc tak w dwie strony przez tyle czasu. Chcę zaznaczyć, że nawet małe dzieci by się ze mnie śmiały. Jeśli śnił wam się kiedyś pokój, z którego nie można się wydostać, bo za otwartymi drzwiami czają się kolejne, zamknięte, a za oknem ktoś raptem zbudował mur z cegieł, to było właśnie coś w ten deseń. A droga do błękitnego miasteczka, hotelu, Medyny i restauracji była bardzo długa, bardzo kręta, bardzo stroma i bardzo brzydka.

Postanowiłem jednak wrócić.


A w połowie drogi mi się odwidziało.
Znów stanowczo zmieniłem kierunek i znów znalazłem się na tym pieprzonym rondzie, którego wszystkie rozwidlenia prowadziły nigdzie. Ukazała mi się piękna, filozoficzna alegoria życia i takie tam.
Przechodząc jedną z ulic po raz dziesiąty ujrzałem kolejną drogę, której wcześniej nie zauważyłem.
Wyglądała jak wyjazd z miasta. Eureka, kurde!
Poszedłem, szedłem, szedłem, aż zacząłem zbliżać się do kolejnego domu z cegieł w stanie niemalże surowym.
Raptem, znów nie wiadomo skąd, na środku drogi prowadzącej przez step szeroki, wyłonił się kolejny kochaś- wielbiciel, producent i smakosz trawki narkotycznej. Chciał mnie zaprosić do domu i sprzedać mi płody swojej ziemi. Powiedziałem mu, że w dupie mam, nie palę, pływam, szanuję płuco, zdrowe życie, pięć posiłków dziennie, warzywa, witaminki, fitness, zdrowie, korzonki, słońce, skipping A, skipping B, Krzysztof Ibisz jest moim wzorem i nie mogę tak postępować.
I on też zrobił się przymilny. Zapewnił mnie, że nie chce wcale moich pieniędzy i że jak nie chce palić trawki to spoko, ale żebym wpadł do niego do domu na obiad, bo będzie bardzo fajnie. A może coś jednak kupię, a może się polubimy. Zza krzaka wyleciał też jakiś krzywy pies i zaczął się ślinić na jezdnię. Był bardzo brzydki. Spojrzałem na psa. Spojrzałem na kochasia.
Na psa.
Na swoje buty.
Nie pytając mnie o zdanie wykonały one szybki manewr odwracając moje ciało o 180 stopni. Przyśpieszyłem kroku. Kochaś coś wołał i zapraszał mnie do siebie. Pies dalej dyszał i się ślinił.

Wróciłem na pieprzone rondo.

Z tej perspektywy dworzec autobusowy wyglądał niezwykle kusząco.
Wszedłem do środka. Było chłodno. Wyszedłem na plac. Sprzed nosa odjechał mi autobus do Fez. Następny miał być za 3 godziny.

Przyjechał za pięć godzin.



To był bodajże trzeci dzień w Maroko i dziesiąty mojej podróży.
Zdecydowanie najwyższy czas aby zapytać się polskiej parki napotkanej na pustym dworcu dlaczego autobusy tak się tutaj spóźniają i zdać sobie sprawę, że znalazłem się w strefie czasowej przesuniętej o dwie godziny.

Podróżowałem przez kilka dni nie mając pojęcia, jaki jest czas. I wszystko było perfekcyjnie OK. Jak tu nie kochać Afryki?

Był to również czas, aby zdać sobie sprawę, że autostop w Afryce jesienną porą (czyli w takich warunkach jak u nas w środku sierpnia) nie należy do najlepszych pomysłów.

Tam też zauważyłem, że na każdym marokańskim dworcu i w każdym znajduje się meczet. A pracownicy z niego korzystają i modlą się pięć razy dziennie. I mają dzięki temu bardzo dużą zawartość chilloutu we krwi.

W końcu wsiadłem do autobusu.
Znów byłem jedynym bladolicym. Robiło się ciemno, ale widziałem, jak niesamowicie zmienia się krajobraz. Z gór zrobiła się pustynia, później znowu góry, tylko jeszcze wyższe, lasy, góry…ciemność. Mnóstwo gwiazd i sierp księżyca, taki jak na muzułmańskich flagach.

Prawie zapadłem w drzemkę. Hamowanie... jakiś przystanek. Wybudziłem się ze snu – autobus stał pusty. Sam siedzę? Co jest, napad?
Wyszedłem. Na każdej stacji meczet. Wszyscy myju-myju i do modlitwy.

Ja, niewierny, przechadzałem się wśród pachnących stoisk z grillowaną baraniną, smażoną kiełbasą z jagnięciny, wędzonymi serami i owocami. Takie stragany stoją na każdym przystanku na którym zatrzymują się autobusy wiozące miejscową ludność.

Była gwieździsta noc, wdychałem zapachy afrykańskiej kuchni, patrzyłem w niebo i myślałem, jak to będzie przenieść się w czasie. Czekała na mnie największa wielkomiejska ostoja średniowiecza na Ziemi – Fez.






Dzisiaj post krótki, bo stałem się tymczasowo człowiekiem pracującym etatowo i nie mam czasu. Jak już zostanę multimiliarderem, to znów będę pisał więcej. A co.

Albo nie. Teraz posty będą krótsze, za to będzie więcej zdjęć.

Cytat na samym początku posta to tekst tego zacnego utworu.


Nie spodziewałem się w roku 2013 usłyszeć zbyt wielu świeżych brzmień, a tu takie zaskoczenie na klatę.

Zdecydowanie potrzebowałem pozytywnej muzyki.
A zespół ten znalazłem u chłopaków z GetAwayTo

Szacunek ludzi ulicy z mojej strony. 
Nie żeby mi imponowało, że polecieli na jakąś głupią wyspę i kręcą nudny film- nie będzie tam strzelanin, wampirów, ani Borysa Szyca, także nie oglądam, a poza tym podróżowanie jest dla słabych... 

...ale za to jakie dobre wrzuty zapodają do sieci!






1 komentarz:

Anonimowy pisze...

miło się Ciebie czyta Janku :-)
Zazdroszczę podróży-przygody-wolności ! :)

Ola