niedziela, 28 kwietnia 2013

Sahara.



Wejście na wydmę w pełnym słońcu zajęło mi piętnaście minut i chociaż spociłem się jak prosiak, to zdecydowanie było warto. Z góry ujrzałem cały ocean delikatnego, złocistego pyłu odbijającego promienie słońca. Na dole obozowisko Berberów, gdzie spędziliśmy noc. Z tej wysokości wydawało się dość malutkie. Dwa namioty, kilka dywanów, dwa słodkie pustynne kociaki. Wielbłądy żujące suchą, pustynną trawę.  

Rozejrzałem się dookoła.

Wdech i wydech. Pustka w głowie.
Cisza.
Brak myśli. Szczęście.

Gdyby nie żar lejący się z nieba, siedziałbym tam cały dzień i patrzył na horyzont. Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek wcześniej widział piękniejsze, bardziej tajemnicze i dostojne miejsce. Gdyby jakimś magicznym sposobem przestał potrzebować jedzenia i picia, po prostu wstałbym i poszedł przed siebie. Krok za krokiem, odciskając ślady w piasku, aż przeszedłbym całą Afrykę. Nocami obserwowałbym wszechświat, widoczny na nocnym niebie jak na dłoni. W dzień bawiłbym się ze skarabeuszami. Po prostu krok do przodu. A później następny. I świadomość, że nie ma nic więcej.

Nigdy w towarzystwie i nigdy sam.
Żadnego Internetu.
Żadnych problemów pierwszego świata.
Żadnych alarmów samochodowych i koślawych, brzydkich psów drących japę z rana.
Żadnego telefonu komórkowego.

Błękitne niebo. Ocean ze złota. I cisza.

Powoli, niczym pierwsze fale porannego przypływu, myśli zaczęły wlewać w mój umysł. Wstałem, wziąłem do ręki kawałek pustynnej trzciny i wielkimi literami napisałem na piasku:

MOŻESZ WSZYSTKO.


           

Oprócz mnie oraz kierowcy, którego bardzo bawiła jazda zygzakiem z prędkością stu dwudziestu kilometrów na godzinę, w Jeepie jechało trzech Kanadyjczyków. Dwóch z nich przyleciało do Maroko by spotkać się z kolegą, którego nie widzieli od roku. Poznaliśmy się na dworcu autobusowym wyglądającym jak ogromny bunkier przeciwatomowy z dwoma plastikowymi stołami i małym, zatęchłym sklepikiem w środku. Wyglądał jak opuszczony kompleks turystyczny nad Bałtykiem. Dookoła tylko piach i marne baraki.
Jeep pędził przez pustkowie a my coraz bardziej zbliżaliśmy się do naszego marzenia.

-Który z was najwięcej podróżował?
-On – pokazali na faceta po środku – Ten koleś jest niesamowity.
-Długo już tak jeździsz?
-Rok.
-Gdzie byłeś?
-Długo by gadać.
-A gdzie najbardziej Ci się podobało?
-Nie wiem…Indonezja, Australia, Nepal? Spoko, będziemy mieli trochę czasu, żeby o tym pogadać.

I mieliśmy.
Tak oto poznałem kolejną niezwykle ciekawą postać.


Po jakimś czasie pustynia zaczęła się garbić, a wydmy robiły się coraz większe. Rosły bez ustanku, aż przybrały wygląd ogromnych, piaskowych gór. Wszelkie rachityczne drzewka i krzewy znikły. Gdzieniegdzie dało się zaobserwować ruiny albo oberże zbudowane z gipsu, błota i siana.
W końcu dojechaliśmy do naszego przystanku. Z prędkością ponaddźwiękową przejechaliśmy  przez wielką bramę i oto byliśmy na Saharze. W ludzkiej przystani pośrodku niczego, na największej pustyni świata.

Przyjechaliśmy akurat na śniadanie. Omlet, pomidory, oliwki, wyrób naleśnikopodobny, trochę miodu. Zostawiłem mój plecak w pokoju, który wyglądał jak opuszczony afrykański burdel sprzątany ostatnio 50 lat temu. Piękny widok na piach. Ubikacja ledwo trzymała się podłogi. Woda z „prysznica” (Stephen King z powodzeniem napisałby o nim horror) jedynie kapała. Drzwi nie dało się zamknąć, a klamka przyklejała się do dłoni. Na szczęście tą i następną noc mieliśmy spędzić na pustyni.





Okazało się, że nie jesteśmy tu jedynymi Białasami. Byli też inni, interesujący ludzie. Dodatkowo jakaś ekipa filmowa i niezwykle piękna hiszpańska parka – ona była prezenterką telewizyjną a on sportowcem i kręcili odcinek jakiejś popularnej gry telewizyjnej w stylu „znani i lubiani pudelkowicze poszukują skarbów na zadupiu wszechświata”. Jak Oni Się Pocą, czy coś. Też bym chciał, żeby mi ktoś płacił za bieganie po Saharze.




Oczekiwanie na wyjazd w nicość umilił nam…basen. Tego się nie spodziewałem. Basen, a dookoła nic. Kilka rozpadających się budynków w oddali. Setki tysięcy ton piachu. Bardzo dziwny, mocno egzotyczny widok.
Moczyliśmy dupska, próbowałem uczyć się australijskiego akcentu i słuchałem historii innych. 




Studentka medycyny z Australii wyjechała po studiach w podróż życia. 
Dziewczyna azjatyckiego pochodzenia z Kanady obudziła się pewnego ranka, popatrzyła w sufit i rzekła co następuje: „Kurwa, nienawidzę swojej pracy. Ile można. Nie chcę spędzić całego życia przed komputerem, robiąc rzeczy które mnie nudzą. Lecę do Azji”. Spakowała plecak, zaniosła wypowiedzenie, wsiadła w samolot i spędziła pół roku w Tajlandii i na wyspach Oceanii nurkując, skacząc ze spadochronem, pływając na desce, ucząc się nowych języków. I tak dalej. I tego typu historie.

W oberży panowała senna, saharyjska atmosfera. Upał. Ciche pogawędki tu i ówdzie. Parskające wielbłądy. Klimat kresu, ostatniej osady ludzkiej przed końcem świata.

Spacer po pustyni. Sam na Saharze, wreszcie. Odszedłem kawałek, pozwiedzałem ruiny. A później spotkałem chłopca, który poprzestawiał mi troszkę w głowie. Młody szedł z wielbłądem i sam do mnie zagadał. Myślałem, że chce żebym zrobił mu zdjęcie i dał mu 'ten dolars maj friend'. Zapytał, dokąd idę.
-A, chodzę sobie po pustyni, posypuje chrząszcze piaskiem, zwiedzam te stare, dziwne budynki. Trochę fotografuję. A ty?
-Idę do Timbuktu, mister.
-Timbuktu?
-Timbuktu.
-E…w Mali?
-Timbuktu w Mali.
-Jaja sobie robisz?
-Nie, spytaj tego gościa.

Obróciłem się. Jakiś koleś w białych łaszkach niczym stereotypowy Arab z komiksu albo pocztówki kopał łopatą dziurę i coś grzebał przy rurach nawadniających oazę leżącą kilka kilometrów dalej.

-On tak serio?
-Tak, idzie do Mali. No co?
-Trzy tygodnie będę szedł. – wtrącił młody.
-Aha...ee... no to powodzenia.
-Dzięki mister! Salam!


Ludzie są niesamowici. Pomyślcie o młodym kiedy nie będzie wam się chciało rano na dwukilometrowy spacer dupy ruszyć, albo jak autobus wam ucieknie w upalny dzień.
Niedługo po moim powrocie przyjechały wielbłądy. Wzięliśmy kilka baniaków wody. Kanadyjczycy wynegocjowali tabletki oczyszczające w ramach ceny, bo pustynną wodę mogą pić Tuaregowie, ale nie białaski. Napijesz się takiej wody i po ptakach. Twój delikatny cywilizowany biały brzuszek odmawia posłuszeństwa na zawsze i Allach wzywa.

Po godzinie przygotowań w końcu wypłynęliśmy na ocean piasku.

Jechaliśmy powoli, wielbłąd kołysał, oczarowany byłem niezwykle, ale po kilkunastu minutach zacząłem się irytować. Za dużo się raptem zaczęło dziać na tej pustyni. Na początku było spokojnie, pusto, dookoła nic, a tu raptem jacyś ludzie. Jakieś quady. Karawany. Flagi powbijane, jak na polu golfowym, ponumerowane diuny, żeby się nie zgubić. Co to ma być? Miała być Sahara i totalna pustka a nie taki szajs. Bałem się że za chwilę dojedziemy do budki z pamiątkami i goframi.

Na szczęście nie trwało to zbyt długo. Jakiś cwaniak zrobił sobie tam biznes-miejscówkę i wypożyczał ludziom quady i motorki. A później odjechaliśmy dalej. Turyści znikli. I zrobiło się pusto. I cicho. I ciemno.

Po kilku godzinach dojechaliśmy do pierwszego obozowiska. Herbata miętowa przy świecach. Inspirujące historie. Berber uczył nas swojego języka, ale dużo nie zapamiętałem.
Improwizowaliśmy na tamtamach i djembe i wpadłem w muzyczny trans. Nigdy wcześniej chyba nie spotkałem ludzi z tak dobrym wyczuciem rytmu jak Berberzy.




Czułem się trochę jak naćpany. Uwielbiam stawiać się w nowych sytuacjach, robić rzeczy których się boję i których nie jestem pewny. Wtedy czuję życie. Być po raz pierwszy samemu kilka tysięcy kilometrów od domu, wszystkich znajomych, całego dobytku i kultury, która ukształtowała takie a nie inne myślenie, pić sobie miętową herbatkę, przebierać piasek i uczyć się berberskiego pod rozgwieżdżonym niebem. Byłem w filmie, który sam sobie stworzyłem. Często najlepsze rozwiązania w życiu są proste. Tak proste, że ludzie nie chcą  w nie wierzyć.
-No ale co, sam do Afryki autostopem pojechałeś, tak po prostu?
-Nie, najpierw odmówiłem magiczne zaklęcia, zaczekałem na księżyc w nowiu, okręciłem się trzy razy w wokół lewej stopy i napadłem na bank z procą.

Tego samego zdania był koleżka którego poznałem w Jeepie. Ten Kanadyjczyk lubił proste rozwiązania na życie i na początku koledżu wykupił franszyzę na firmę myjącą okna w Montrealu, co by od mamy nie brać. Po kilku miesiącach uznał, że wie jak to działa, nie potrzebuje już franszyzy i sam sobie założy taką firmę.

I sobie założył- w Kanadzie formalności to jakieś 5 minut roboty + sto dolarów.
A w Polsce od kilku lat zajmują się ściąganiem krzyża w sejmie, homoseksualistami i mamą Madzi. 
Tak mu dobrze poszło, że po jakimś czasie zarabiał dwa razy więcej niż jego rodzice razem wzięci. W ciągu dnia kilka ekip sprzątających wykonywało zlecenia na terenie całego miasta.
Nawet taki był miły, że powiedział mi dokładnie jak założyć taki biznes, od zera.
Niemniej jednak uznał, że go to nudzi. Fajnie zarabiać kupę szmalu, ale on kochał wspinaczkę. I teraz mógł sobie pozwolić na nie robienie niczego poza wspinaczką. Spakował cały swój dziesięciotonowy sprzęt do dwóch plecaków (wiem, bo kilka tygodni później znów się spotkaliśmy, znów w pieprzonym Tangerze, on miał stłuczone kolano, a ja byłem dobry kolegą…przez jakieś dziesięć minut), zamknął biznes, który przynosił mu naprawdę niezłe dochody (jak na realia polskie- bardzo zajebiste) i zaczął robić to, co kocha.


Nie przejmował się, że może będzie niebezpiecznie. Albo że może po powrocie konkurencja się rozwinie i nie będzie w stanie znów tak rozkręcić firmy. Albo że dziewczyna go zostawi. Albo że koledzy na piwo sami chodzić będą. Albo że kryzys.
Miał to w dupie, bo zarabiał pieniądze po to, żeby się rozwijać, a nie po to, żeby zarabiać pieniądze. Wiedział, że w życiu czasami trzeba zostawić wszystko w cholerę i po prostu pójść dalej. Zburzyć i wybudować od nowa.


Sfera komfortu jest drogą donikąd. 
Jeśli człowiek ma odwagę z niej wyjść, może doświadczyć więcej, nigdy mniej.

Siedzieliśmy sobie pod rozgwieżdżonym niebem, kiedy całe obozowisko już spało. Pustynia śpiewała. Polubiłem gościa po kilku minutach rozmowy.

Spytałem go, czy będzie miał pieniądze po powrocie.
-Będę miał akurat tyle, żeby otworzyć biznes nieruchomościowy. Poza tym wiem dokładnie jak działa firma sprzątająco-renowacyjna i na bank sobie poradzę.

Na bank sobie poradzę.

To zdanie było widoczne w jego oczach bardziej niż źrenice.
Miał dwadzieścia pięć lat. Znał pięć języków. Miał jaja robić to, co chce robić w życiu. Dbał o siebie. Inspirował innych. I ciągle uczył się czegoś nowego. 
Dobrze jest mieć pewność, nie mając żadnej gwarancji. I o to chodzi.
Dobrze jest słyszeć od takich agentów opinie zwrotne o sobie samym.
Dobrze jest podróżować i poznawać takich ludzi.
Przegadaliśmy prawie całą noc.

Cały następny dzień był medytacją. Okropnie zimny poranek przesiedzieliśmy pod kocami. Australijki, Kanadyjki, para z Hiszpanii, Koreanka po liceum która podróżowała dookoła świata od kilku miesięcy nie znając żadnego języka poza koreańskim (tak, serio, tak, też można) wraz z jednym z Berberów wróciły z powrotem do oberży i do cywilizacji. Ale ja z Jotą i jego kumplami chcieliśmy doświadczyć Sahary. I pojechaliśmy dalej.


I dalej.




I dalej.



I tak sobie jechaliśmy. Cały dzień.


Po południu usiedliśmy w cieniu najdziwniejszego drzewa, jakie kiedykolwiek widziałem. Schroniliśmy się przed słońcem. Zjedliśmy obiad - surowe warzywa i tuńczyka, z jednego plastikowego wiaderka. Tak jak nie przepadam za nadmiarem warzyw, tak chyba nigdy nie jadłem obiadu z większym apetytem.


Spotkaliśmy jeepy jadące na trasie Paryż-Dakar.

Filali zgubił wielbłądy. Nie przywiązał ich i rozpierzchły się w cholerę.
Poszedł ich szukać.
Wrócił dwie godziny później, kiedy już na poważnie planowaliśmy jak w razie czego wydostać się ze środka niczego. Ale znalazł wszystkie. Tajemnice pustyni.

I jechaliśmy dalej. A krajobraz się zmieniał. Zmieniał się co kilkanaście minut, jak zaczarowany. Pustynia. Wydmy. Sawanna. Trawa. Płasko. Górzyście. Skały. Trawa. Zielonawo, złotawo. Pustka. Powierzchnia księżyca. I poczułem się jak w Królu Lwie. A później jak w starych filmach przyrodniczych. Jak w Tomku na Czarnym Lądzie.



-Stary, czuje się jak w tych filmach o Afryce, które oglądałem za dzieciaka na dwójce…
-Now you live that. You live that dream.

I dalej… aż zabrakło Maroko. A dalej była Algieria, ale granice zamknięte, bo się chłopaki ciągle kłócą o to, kto ma więcej piasku i kogo Allach bardziej kocha.

Wieczorem miał być kuskus z warzywami, ale kompanom podróży zachciało się mięsa. Teren wyglądał jak na księżycu. Hamada- płaska, czarna kamienista pustynia. Spytali, czy składam się z nimi na kurczaka (niektórzy twierdzą, że kurczak to warzywo i też bym się przychylał do tej opinii, ale się skusiłem). Oczywiście KFC albo budkę z rożnem raczej ciężko tam znaleźć, więc chodziliśmy po ciemku od osady do osady i szukaliśmy kury. A że ludziom się tam raczej nie przelewa (pojęcia nie macie) i że nawet okien w domach nie ma, a w nocy mróz prawie że, to nikt skory do sprzedaży kury nie był. Ale znaleźliśmy jednego „bogacza” co dwa kurczaki miał. Kupiliśmy jednego.

I teraz ten moment z którego nie jestem dumny. Popieprzona sprawa- trzeba było go zabić, bo żywego zjeść raczej ciężko. Toporka nie było. Cholera, środek pustyni, ciemno, zadupie totalne, nawet dróg już od kilkudziesięciu kilometrów nie ma, niczego nie ma, tylko jakieś lepianki z gliny, a Tuaregowie wyjmują ukryty pod szaty noże, przytrzymują kurczaka. Ten drze się jak opętany, bo już wie co się święci. Ucinają mu łeb. Tak jak byście kroili chleb. Raczej powoli niż szybko, a nóż chyba za ostry nie był.
Raczej jestem pacyfistą, więc trochę smutno mi się zrobiło i nawet trochę żałowałem i pomyślałem że Karma mnie dojedzie za współudział w morderstwie niewinnego koguta na Saharze. 
Ponadto różne dziwne materiały wideo które kiedyś oglądałem z Arabami, nożami i ucinaniem również przebiegły mi przez myśl, machając bezczelnie środkowym palcem.

Ucięli łeb i położyli go na chwilę na ziemi. A że kurczak to raczej warzywo to wstał, zaczął biegać i pluskać krwią na wszystkie strony. Bez głowy. Dopiero po minucie padł raz na zawsze.

Miłośnicy zwierząt, nie miejcie mi za złe, nie nasyłajcie na mnie bojówek Greenpeace, ja mam rączki tutaj, ja bym mógł zjeść ten kuskus tylko z marchewką, gdybym wiedział, że aż taka krwawa jatka się wydarzy.






Reszta nocy była spokojna. Nigdy nie widziałem tylu gwiazd na niebie. Można było sięgnąć po nie dłonią. Wyglądały jak z planetarium, gdzie sufit wyłożono diamentami. W tych pięknych okolicznościach nasz berberski przewodnik zaczął patroszyć koguta. Zjadł wszystko co z niego wyjął, a co naszym zdaniem nie nadawało się na rożen nad ogniskiem. Żołądek, wątrobę, mózg, serce. Z uśmiechem na ustach, jakbyście jedli sobie solone orzeszki. Ludzie pustyni. Nic się nie może zmarnować.
Dwaj kanadyjscy koledzy w ramach zakładu i "mierzenia sobie członków" zjedli natomiast …jądra. Na szczęście z ogniska, ale i tak mój apetyt nieco osłabł, chociaż szaszłyk koguci z kuskusem i warzywami był całkiem smaczny.

Ale na Saharze dziwne rzeczy się dzieją. I dorwał mnie duch Koguta, nawet nie macie pojęcia jak bardzo.

Rano obudziłem się przykryty kocem tylko do połowy. Na zewnątrz jakieś pięć stopni, maksimum. Przeziębiłem się.

A później było już tylko gorzej, ale to materiał na inny post.

I na Saharze też zdarzyło się więcej, ale nie o wszystkim mogę napisać.

A ten wpis i tak jest już wystarczająco długi.






Don't you think you oughtta rest?
Don't you think you oughtta lay you head down?
D
on't you think you want to sleep?
Don't you think you oughtta lay your head down tonight?


Don't you think you've done enough?
Oh, don't you think you've got enough, well maybe..
You don't think there's time to stop
There's time enough for you to lay your head down, tonight, tonight

Let it wash away
All those yesterdays

What are you running from?
Taking pills to get along
Creating walls to call your own
So no one catches you? drifting off and
Doing all the things that we all do

Let them wash away
All those yesterdays
All those yesterdays
All those paper plates

You've got time, you've got time to escape
There's still time, it's no crime to escape
It's no crime to escape, it's no crime to escape
There's still time, so escape
It's no crime, crime..












niedziela, 21 kwietnia 2013

Imperium Słońca. Spis treści.


Jak było, jak było?







Oto dwa najdłuższe zdania jakie kiedykolwiek napisano:

Widziałem na żywo: kolibra, kajmana, małpy skaczące po koronach drzew, papugi, tarantule, robaczki świętojańskie, świerszcze wielkości dłoni i w cholerę innego robactwa, lamy, alpaki, piranie, niebieskie wróble, ćmy we wszystkich kolorach tęczy, motyle większe od ptaków, prehistoryczne latające kurczaki z pióropuszami na łbach, strusie, gekony, żółwie, przeźroczyste jaszczurki, flamingi, pelikany, kondory, orły i sokoły, chodzące palmy, tropikalne wiewiórki, drzewa twardsze od żelaza wysokości wieżowca, kilkunastometrowe kaktusy, liany i skolopendry.




Przeczytałem pięć książek, obejrzałem kilka dobrych filmów, zszedłem w trampkach do najgłębszego kanionu na Ziemi (i jakimś cudem wróciłem na górę), dokarmiłem lamę na Machu Picchu, śmigałem na tyrolce kilkanaście metrów nad ziemią w dżungli (lesie deszczowym gwoli ścisłości), zjadłem Alpakę ( :( ), widziałem tropikalne Cigacice, przeżyłem klątwę Inków, chorobę wysokościową i Zespół Nagłej Zmiany Strefy Czasowej aka Jet-Lag, spaliłem sobie twarz aż do ropotoku, odwiedziłem rzekomo autentycznych Indian na jakimś zadupiu przy dopływie Amazonki, poznałem samozwańczego ambasadora Polski w Boliwii, zszedłem w dół po ścianie 17-piętrowego wieżowca, imprezowałem w Limie, imprezowałem w La Paz, poznałem uroczą Boliwijkę, zgubiłem czapkę, kurtkę, pendrive i 50 zł, biegałem po największej solnej pustyni świata i pływałem po najwyżej położonym jeziorze świata, widziałem krajobrazy rodem z Marsa, gejzery, czerwone laguny i przepiękne zatoki śmierdzące siarką, wymoczyłem dupę w gorących źródłach, zjadłem surową rybę, spędziłem 2 dni w jeepie słuchając boliwijskiego disco-polo (disco-boli wg Kamila. Fakt, bolało), spałem w hotelu zbudowanym z soli, przeleciałem około 30,000 km, podróżowałem pięć tygodni z jednym z najbardziej ogarniętych życiowo kolesi jakich kiedykolwiek poznałem, uczyłem się surfować i trzy razy złapałem falę, wypiłem kilka litrów Pacyfiku i zmarzłem jak dupa eskimosa, odwiedziłem Mediolan i ponownie Londyn, bla, bla, bla…



I co?

Mam teraz wrócić do Polski? Kolejną zimę się wkurwiać na zimę?

Nie wiem czy nie za dużo widziałem jak na swój wiek. Albo czy nie za dużo myślałem przez całe życie. Trzeba było w domu zostać i grać w grę. Znaleźć kogoś tam i zamieszkać gdzieś tam. I robić coś tam. Brać co dawali i co wpadło. Mamy słuchać. I nie wychylać się tyle. 

Każdy ma jakiś nałóg, a ja mam taki, który wyjątkowo przestawia w głowie. I w życiu.
Wszystkie wadliwe konstrukcje sypią się w proch. Widzę więcej, niż bym chciał.

Chciałbym doświadczyć jakiejś stałości, ale wiem dokąd ta stałość prowadzi.
Nic nie jest pewne i latam sobie w eterze do góry nogami. Po zakończeniu studiów dopiero zaczyna się prawdziwa edukacja i życie. Z grubej rury w to wszystko wjechałem, jak ja Cię sunę. „Jeb” obuchem w łeb i ciężko to wszystko pozbierać jak z rąk powypada.


On the way out of the coffe shop, we passed by his Subaru. “Nice car” – I said.
-“It’s nice” Sean agreed. „But I’m going to sell it. This car will not take me where I want to go in life”.


Tak na dobrą sprawę, co jest do stracenia?



 ------------

A tutaj zacny kawałek który poznałem na pokładzie Airbusa gdzieś pośrodku Atlantyku, kiedy błyskawice napieprzały w samolot, a ten szurał po przestworzach jak po wyboistej drodze. Polecam sprawdzać wszystkie playlisty z pozycji pop/rock podczas lotów. 




Sponsored by TAM.








niedziela, 7 kwietnia 2013

Here I wanna be a stranger. Drift in and then out, just linger.


La Paz..



Najdziwniejsze miasto jakie kiedykolwiek widziałem. Oczarowało mnie.

¿Jak nie kochać miasta w którym się nie biega, bo na wysokości 3600 metrów nad poziomem morza nie ma czym oddychać?

¿Miasta, w którym zasady ruchu drogowego nie istnieją?

¿Miasta, w którym kilka przecznic od kościoła czarownice sprzedają amulety, totemy i zasuszone płody lam? 

¿Jedynego miasta, które wykurzyło McDonalda, bo nikt nie chciał się tam stołować?

¿Miasta, w którym wszyscy sprzedają wszystko. Na każdym rogu i na wolnym fragmencie chodnika, wszędzie?

¿Miasta w którym nie ma i jeszcze przez długi czas nie będzie dostępu do szybkiego internetu?


¿Miasta, które tętni życiem, a w klubach graja świetną muzykę?




Czy kilka miesięcy temu myślałem, że tu zawędruje? Nie miałem pojęcia.

Ciężko uwierzyć ile zdarzylo  sie w ciagu ostatnich kilkunastu dni. Czas zwolnił niepomiernie, ale życie przyśpieszyło.

Kilkunastu dni? To moze co się zdarzyło w ciągu zaledwie jednego.

Zeszliśmy z 17 piętrowego wieżowca na linie, twarzą w dół. Dwa razy. Chyba nigdy bardziej się nie balem. Byliśmy przerażeni jak jasna cholera,  ale zrobiliśmy to.


Za dzieciaka miałem cholerny lęk wysokości.  Dostawałem ataku serca, kiedy wujek nosił mnie na barana. Najniższe gałęzie drzew po których biegali koledzy urastały w moich oczach do rangi Mount Everest 

Stałem więc na dole jak ten kołek, a kumple budowali drewniane domki na koronach drzew i świetnie się  przy tym bawili.

Wkurwiłem się.

Zacząłem wchodzić na wszystko, co wysokie i przerażające. Drabiny, ogrodzenia, drzewa, słupy wysokiego napięcia, wiadukty. Im bardziej się balem, tym wyżej wchodziłem. Aż w końcu lęk wysokości podkulił ogon i uciekł.



Poszliśmy na piwo z autorem jednego z moich ulubionych blogów podróżniczych. 
Mieszka tu od 4 lat i ani myśli wracaćSpodziewałem się ciekawego spotkania i nie zawiodłem się.
Zdałem sobie sprawę ile wymagam od siebie i od innych.  Nie wiem czy to dobrze czy źle, ale chyba lepiej celować za wysoko, niż za nisko.

Poszliśmy do undergroundowego klubu i doświadczyliśmy życia nocnego Boliwii. W zamyśle było jedno piwo. Nie spodziewałem się takiej nocy. Nie pamiętam, kiedy ostatnio tak świetnie się bawiłem. Ciekawe co by się działo, gdyby mój hiszpański był na poziomie angielskiego.
Za jakiś czas to sprawdzę.

Zdajesz sobie sprawę ilu ludzi czeka, aż ich poznasz? Tak szczerze, od serca, nie udając kogoś, kim nie jesteś ? Wiesz ile mogą Ci dać? A ile Ty jesteś w stanie dać, nie oczekując niczego w zamian? Znasz swoja prawdziwą wartość?  

Próbowaliście dać komuś siebie, poświęcać swój czas, ale ten ktoś nie chciał brać? 
Nie chciał waszego prezentu?
Nie był wdzięczny ? 
Niech wypierdala. 
Są na tym świecie miliardy ludzi którzy będą was szanować i dziękować, że jesteście częścią ich życia. Albo chociaż dnia czy wieczoru. Tylko ze niektóre chore iluzje bardzo ciężko jest wywalić z glowy. W końcu tyle czasu poświęcamy na tworzenie ich.



Podroż to nie ucieczka od miejsca. To ucieczka od nawyków. Od wygód i sztucznych wypełniaczy które sprawiają, ze miękniesz. I zapominasz dokąd zmierzasz.





Ile czasu możesz zabić?

Zatrzymaj się czasami. Na litość boską, zamknij w końcu gębę. 
Wszystko już wiesz. Ty i twoje wspaniale teorie o otaczającej Cie rzeczywistości. Coś sprawiło, ze jesteś w tym miejscu życia, a nie w innym.

Czy wiesz, gdzie chcesz mieszkać?
Jaki widok chcesz mieć z okna?
Jakimi ludźmi chcesz się otaczać?
Czego jeszcze chcesz się nauczyć?
Gdzie i jak chcesz spędzić swoje życie?
Jak chcesz wyglądać za 10 lat? Kim chcesz być?
Co jest dla Ciebie naprawdę ważne?

Czego się boisz?




Czy w ogóle masz jeszcze jakieś marzenia?