niedziela, 26 maja 2013

Colca, czyli jak zdobyłem najgłębszy kanion świata.

But don't forget the songs
That made you cry
And the songs that saved your life
” - The Smiths

Nie próbuj, rób albo nie rób, nie ma próbowania.” – Mistrz Yoda


Alpaka. Puci - puci.


Nie mogę… Nie mogę. NIE MOGĘ.
Nie mogę. Nie da się. Nie da rady. Po co mi to było? 
Dlaczego? 
Co ja robię ze swoim życiem? Jak zrobię kolejny krok, to umrę. Mogłem zostać w Arequipie i zjeść świnkę morską. Mogłem robić cokolwiek, nawet zębami orać pole, myć charytatywnie kible szczoteczką do zębów, wszystko byłoby lepsze od tego. Po co to komu? NIE MOGĘ.



Może poszliście kiedyś na siłownie żeby zrobić hardkorową klatę i trochę was poniosło, bo Arnold zerkał z plakatu. Może zdecydowanie przesadziliście z bieganiem, albo mieliście sadystycznego nauczyciela od WF-u z łysinką i wąsem, który kazał wam robić 100 pompek klaskając, a później dwieście przysiadów z grubym kolegą siedzącym wam na ramionach. Później mieliście takie zakwasy, że mama musiała ubierać wam koszulę, widelec był zbyt ciężki żeby go używać i nie byliście w stanie zejść po schodach w krócej niż 20 minut, a mieszkacie na parterze. Wyobraźcie sobie teraz dziesięć razy gorszy ból. Paraliżujący. Poszliście na siłownie i pakowaliście tam osiem godzin bez przerwy. Teraz (bez porządnego posiłku) musicie wejść na dwudzieste piętro wieżowca z plecakiem, bo winda się zepsuła. Na górze będzie krótki przystanek. Ale później znów dwadzieścia pięter wyżej. I znów. I znów. I krótki odpoczynek. I znów. I znów. I znów. I właściwie cholera wie ile jeszcze, bo wieżowiec jest tak wysoki, że znika w chmurach.
Ale klatka schodowa to myśl techniczna rosyjskich inżynierów, także niezmiernie mi przykro, ale nie ma schodów. Tylko osuwające się skały, głazy, kamienie, kamyczki, piach na którym idzie się wyłożyć jak na lodzie.
Nie macie butów z grubą zelówką, tylko płaskie i stare trampki z czasów licealnych, więc cały ten syf nie dość że wbija się w podeszwy, to jeszcze drastycznie zwiększa prawdopodobieństwo utraty równowagi. A w ścianach są dziury przez które bez problemu można wypaść w cholerę.
Dodatkowo wieżowiec stoi na pustyni i temperatura jest tak wysoka, że pot tryska ze wszystkich porów w ciele jak z fontanny. Jeśli weźmiecie do plecaka zbyt dużo wody, to będzie jeszcze ciężej postawić kolejny krok. Jeśli za mało, to macie naprawdę poważny problem.
Nie macie okularów przeciwsłonecznych, a że jakiś jełop pomalował wszystko na jasne kolory, to oczy wam płoną. Właściwie prawie nic nie widzicie i idziecie płacząc.
Nie macie chusteczek, a z niewiadomych przyczyn zaczęło cieknąć wam z nosa jak z kranu.
A cała rzecz dzieje się na wysokości ponad 4 tysięcy metrów nad poziomem morza, gdzie woda gotuje się zdecydowanie za długo, bo ma inną temperaturę wrzenia, gdzie po dwuminutowym sprincie można zemdleć i już się nie obudzić (zresztą nawet 5 małych schodków z plecakiem to spore wezwanie), tlenu w powietrzu tak mało, że ciężko oddychać i nawet papieru do kibla wrzucać nie można, bo ciśnienie za małe i wszystko się zapcha.
Aha, bym zapomniał- jak już zaniesiecie babci mieszkającej na trzysetnym piętrze te konserwy, to jeszcze musicie wrócić na dół. Przecież nikt po was nie przyleci.

I jakby tego było mało, ciągle idą za wami jakieś dwie głupie amerykańskie cipy i ćwierkają ze swoim irytującym nowojorskim akcentem o spisku globalnych korporacji który powoduje, że biedni Amerykanie robią się otyli jak pieprzona lalka Michelin.

You know, like, it’s like cruel, because, like, you know, they are in, like, control of like everyyythingggg..? You know, liiiike who can say, like, no to them? It’s like people don’t even want to see this, and they have thoooose thiiings… You knooow? Like organized structures, like…

6 lat starsze ode mnie. Ja-pierdolę!

Uszy mi krwawią. Oczy wypływają. Z nosa cieknie. Pot tryska. Plecak uwiera. Nogi wchodzą w dupę i odpadają jednocześnie. Kolana trzeszczą. Mięśnie płoną. Koka przestaje działać. Nic nie widzę!

No to zachciało mi się, w dupę dupsko, zdobywać najgłębszy kanion świata.

Nie miałem już siły i zastanawiałem się ile jeszcze czasu minie, zanim przewrócę się na twarz i już nie wstanę.

Ale, jak zawsze, znalazło się rozwiązanie.

(tak, włączcie sobie teraz muzyczkę z McGyvera)

(dobra, już).


Właściwie wcale nie planowałem schodzić do żadnej głupiej dziury w Ziemi.
Po prostu okazało się, że nie da rady bezpośrednio z Limy dostać się do Cusco, więc zarządziliśmy przystanek w Arequipie. A że przed wyjazdem znalazłem w Internetach trochę ciekawych zdjęć z Peru, to miałem Colcę zapisaną gdzieś na dnie czaszki. Złożyło się tak, że w hostelu znaleźliśmy różne oferty rozrywek dla plecakowiczów z ADHD, którzy nie chcieli zostać w domu i grać w WoWa albo inne gówno. Np. wejście na górujący nad miastem wulkan Misti (5,822 metrów nad poziomem morza, dla przypomnienia, samoloty latają na około 10,000 metrów), spływ kajakowy po rwącej rzece, szlajanie się jeepem po wydmach na pustyni i tego typu gry i zabawy. No i kanion. A że miasto już sobie pozwiedzaliśmy, poznaliśmy mimo woli miejscowych naciągaczy, dilerów trawki i pojechaliśmy na żenującą wycieczkę autobusem turystycznym (przysięgam, pierwszy i ostatni raz w życiu), to czemu nie? Osobiście chciałem zorganizować to sam, ale jak sobie wszystko przeliczyłem (przypominam wszystkim zgromadzonym, że nie potrafię liczyć) to wyszło, że na jedno wyjdzie. No cóż, każdy ma czasami zaćmienie umysłowe. Samemu byłoby bardziej przygodowo, taniej i bez głupich Amerykanek nad głową. Ale mieliśmy jechać razem z Kamilem, a jemu też nie bardzo chciało się kombinować, zwłaszcza, że dopadła go choroba wysokościowa (mnie tak na poważnie dopiero w Cusco, przed Machu Picchu) i nie wiedzieliśmy za bardzo co z tego wyjdzie.
Wyszło tak, że Rażący Gniew Inków vs Kamil (1:0) i pojechałem sam. Organizacja za którą zapłaciłem polegała na tym, że miałem zapewniony transport do wiochy z której zaczynaliśmy schodzenie i jakiegoś inkaskiego przewodnika, który wychował się na totalnym zadupiu przy kanionie + nocleg na dnie + wyżywienie (fatalne). Był facet spoko, znał się na szamanizmie, gadaliśmy o Ayahuasce, pokazał nam gdzie pieprz rośnie (dosłownie, pięknie pachnie i dobrze robi na nudności) ale sam jakoś bym sobie poradził. Naprawdę, polecam w drodze prawie wszystko organizować sobie na własną rękę (w miarę zdrowego rozsądku).

Misti i kawałek żółtego Tico. Wszędzie Tico. Wszędzie!
Dojechaliśmy. Wschód słońca, malutkie (dziecko by się nie najadło) śniadanie w jakiejś wiosce. A później zaczęły się widoki nie z tej Ziemi. Wysadzili nas w miejscu, gdzie powinny latać kondory. Można je spotkać tylko rano, bo tylko wtedy przez dwie godziny wieje jakiś tam prąd powietrzny (zdawałem geografię na maturze, ale pojęcia nie mam jak to miałoby działać) i one lubią latać tylko na tym prądzie- jak go nie ma to się obrażają jak hawajscy surferzy na lato i siedzą na swoich wielkich ptasich dupach w wypasionych kondorzych gniazdach. Kondory ważą około 15 kg, mają rozpiętość skrzydeł jak stąd do Moskwy, poczucie humoru i chętnie pozują do zdjęć. Tyle wam wystarczy wiedzieć. Punkt widokowy był niesamowity. Przestrzeń tak ogromna, że na zdjęciu aż jej nie widać (wszystko wydaje się dziesięć razy mniejsze i bardziej płaskie). Colca to ponoć najgłębszy kanion świata- dwa razy głębszy niż popularny Grand Canyon w USA. Stoimy, czekamy, gadam sobie z jakąś ładną meksykanką, ale ptaków nie ma. I raptem wielkie poruszenie, bo ktoś zauważył kondora. Minutę później namierzyłem kolejnego. I zaczęło się wielkie trzaskanie fotek. I nawet coś tam od biedy udało mi się upolować, mimo że teleobiektywu nie mam:





Kanion robi niesamowite wrażenie. Jest najbardziej gigantyczna rzeczą jaką widziałem w życiu. Zrobiłem po miliard-zylion-kwintylion kadrów tego samego miejsca, bo bałem się, że żadne może nie wyjść. Albo po prostu nie mogłem się powstrzymać. Na dole płynie rzeka Colca, z góry wygląda jak malutka niteczka. W 1981 kanion po raz pierwszy raz w historii przepłynęli Polacy. Wyczyn tym bardziej niesamowity, im niżej wgłęb kanionu się schodzi. Niteczka zamienia się w strumień, strumień w rwący potok, rwący potok w cholernie wściekłą rzekę. Obcykaliśmy co się dało, a później podzielili całą hałastrę na małe grupki, dali po przewodniku i się zaczęło.
Zdałem sobie sprawę, że jestem totalnie nieprzygotowany. Jako jedyny nie miałem butów trekkingowych. Zamiast tego trampki z idealnie płaską, startą podeszwą.  Nie miałem okularów przeciwsłonecznych. Nie miałem nic, żeby zasłonić szyję (tylko mały ręczniczek), nie miałem czapki. Miałem za to zerowe doświadczenie w jakimkolwiek trekkingu, wspinaczce, zejściach albo chodzeniu po górach (nie licząc spacerków po Tatrach, ale to była herbatka u Tadka, a nie drugie najwyższe pasmo górskie świata po Himalajach). Troszkę się przeliczyłem. Na domiar złego ładna i miła Meksykanka z którą spędziłem ostatnie kilka godzin wykupiła mniej hardkorową wersje (trzy dni zamiast dwóch, jeden na odpoczynek) i dostała innego przewodnika. Ja wylądowałem z ‘amejzing’ koleżankami zza oceanu.
Zaczęliśmy schodzić. Widoki, jak nadmieniłem, były tak niesamowite, mistyczne i zapierające dech w piersiach, że nawet nie będę marnował klawiatury na opisywanie ich, bo nie jestem Kochanowskim ani Sienkiewiczem i nie mam takich uprawnień. To przypominałoby lizanie lizaka przez folię. 



Zaczęliśmy schodzić. Pierwsza godzina- wspaniale, podziwiam widoki, robię zdjęcia, tylko że nie zostaję przez to w tyle i później muszę szybciej schodzić. Tylko pokrowiec od aparatu mnie irytuje.
Druga- potykam się o jakiś kamień i sekundę później leżę na ziemi. Na szczęście tylko obtarłem sobie rękę. Trzecia godzina- słońce zaczyna mnie spalać, a ja wziąłem za niski filtr. Pożyczam od jakiejś dziewczyny która idzie sama i akurat odpoczywa. Później okazuje się, że ma 40 lat, jest pisarką ze Stanów, ale nigdy jakoś nic nie napisała. Podobnie jak jej rodaczki, też mnie irytuje. Na domiar złego polubiła mnie i dołącza się do nas na jakąś część drogi. Dodatkowo, mimo filtra i tak czuje się spalony.
Czwarta godzina- wyobraźcie sobie tyle czasu schodzić bez przerwy po schodach oddychając z torebki foliowej. A to nie schody, dużo bardziej stromo, dużo niżej trzeba całe ciało na jednej nodze opuszczać, dużo trudniej. Kolana zaczynają odmawiać posłuszeństwa, a tyłem sobie nie zejdę. Choroba wysokościowa robi sobie ze mnie jaja, nie mogę złapać oddechu, dodatkowo prawie kończy mi się woda, która miała starczyć na dwa dni. Widoki robią się coraz bardziej niesamowite, chociaż tyle.


Piąta godzina- Zaczynam tracić cierpliwość. Sposób wysławiania się Amerykanek sprawia, że robię wszystko, żeby się od nich oddalić. I znów zaliczam glebę. Leci mi też z nosa, a słońce świeci coraz mocniej i coraz mniej widzę. Kończą mi się chusteczki. Chcę pożyczyć od moich fajnych koleżanek. Dostaję JEDEN LISTEK papieru toaletowego. Ffffffffffffakin grejt. Najlepsze jest to, że pomijając ten drobny incydent są dla mnie bardzo miłe i rozmowne. Naprawdę. Ale ja cierpię rozmawiając z nimi. Chcę tylko papier. A później znów jestem w potrzebie i znów dostaję jeden pieprzony listek.
Szósta godzina- czuję, że zaraz się wywalę na glebę i już dalej nie pójdę. Nie da rady. Osiągnąłem limit. Mam ochotę usiąść i zadzwonić po ratunek. Leje mi się z nosa jak z kranu. Dodatkowo zdaje sobie sprawę, że jestem na największym zadupiu świata. Gdybym poległ na Saharze, zawsze ktoś mógłby przyjechać po mnie Jeepem. Tutaj mogli przyjechać najwyżej osiołkiem, a gdybym na poważnie się uszkodził to śmigłowcem. Musiałbym sprzedać cały dorobek swojego życia oraz mieszkanie rodziców i sąsiadów, żeby zapłacić za paliwo lotnicze w jedną stronę. Robi się klaustrofobicznie.
Siódma godzina- jednak idę. Jesteśmy coraz bliżej rzeki, już prawie na dole. Zastanawiam się, gdzie to suche dno kanionu, gdzie ten nocleg…w rzece będziemy spać?
Ósma godzina- Zdycham. Dziewczyny też, tylko że one mają wszystko co trzeba, okulary, buty, były na trekkingach już z kilkanaście razy i od dawna nie mają już choroby wysokościowej, bo się zaaklimatyzowały. Dodatkowo mają całą torbę koki, a ja tylko trzy kokowe cukierki. Raptem mijamy jakiegoś człowieka. Idzie sobie bez kija, niesie w plecaku chyba cały dorobek życia. Wyprzedza nas raz-dwa i znika gdzieś w cholerę. Okazuje się, że po obu stronach kanionu są wioski. Jak ktoś chce iść do cioci mieszkającej po drugiej stronie rzeki, to musi zejść na dno kanionu i wejść z drugiej strony. Zazwyczaj na takie wizyty rodzinne niosą pół swojego majątku w workach albo na głowach, nie chcę wiedzieć ile to waży. A nasz przewodnik raz na tydzień chodzi sobie pograć w piłkę do jakiejś tam wiochy. Podobna trasa, tylko że jeszcze dłuższa. Niewiele później spotykamy kobietę, też obładowana i też zasuwa ostro. Następnie jakichś ludzi z osiołkami.
O matko. Białasy. Nie jesteśmy stworzeni do takich wysokości, zdecydowanie.
Dziewiąta godzina. Jesteśmy prawie na dnie. I okazało się, że teraz będziemy musieli wchodzić na górę i później znów na dół, żeby dojść do obozu „Jeszcze tylko kilka godzin” – NIEEEEEEE!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!
Dziesiąta godzina- Jesteśmy na dole. Spotykamy jakiegoś strażnika. Każe mi pokazać bilet, bo to rezerwat narodowy. Nie mam pojęcia, gdzie to schowałem. Wywalam wszystko z plecaka, ostatkiem sił. Na trzęsących się nogach wkładam wszystko z powrotem. Po tym  rytuale dowiaduje się, że w sumie spoko, można ewentualne bez biletu, jak nie wiem gdzie mam. Jestem zachwycony. Mam myśli samobójcze.
Jedenasta godzina- znajduję bilet, nie powiem wam gdzie był. Najgorszy moment. Nie mogę oddychać, nie mogę postawić kroku, nigdy w życiu nic mnie tak nie bolało, może tylko ropiejący mleczak w podstawówce, ale to przez dentystkę która nie potrafiła go wyrwać w jednym kawałku i zajęło jej to pół godziny.
Myśl „mam w dupie, siadam, niech się dzieje co chce”. Na szczęście dwie minuty później dochodzimy do jakiejś wiochy, gdzie można kupić butelkę wody za ponad 10 zł. Oczywiście biorę. Wypijam połowę naraz. Godzinę później obiad. Mięso z alpaki, ryż, warzywa typowe dla kuchni peruwiańskiej (ziemniaki-obowiązkowo, do wszystkiego, mnóstwo czerwonej cebuli itd.). Powinienem być głodny, powinienem to połknąć. Nie jestem. Nie mam siły na nic. Mój organizm dostaje ostro po dupie od wysokości i przeforsowania. Zaczyna się choroba wysokościowa, która zdjęła Kamila na dwa dni i oszczędziła mu męczarni. Dobrze że nie pojechał, do szpitala by go zabrali.
I znów idziemy. I idziemy. Później robi się płasko. Zaczynają się pola. Dzikie konie. Piękne widoki. Malutkie, prawie wymarłe wioski w których mieszka kilka dzieci, dwoje dorosłych i trzech staruszków. Wszyscy stamtąd wyjeżdżają, bo jak tu mieszkać w kanionie? Kończą podstawówkę a później muszą się dostać do szkoły w Arequipie albo mają przegrane życie. No bo jak mają codziennie wychodzić na pieszo kilka godzin z kanionu a później jechać ponad 100 km do miasta?
Zdecydowanie jedna z najtrudniej dostępnych osad ludzkich świata.
Ostatecznie mijamy kilka pięknych wodospadów i znów dochodzimy na dno kanionu, do oazy. Wygląda jak puszcza z Jurassic Park. Ogromne, dziwne rośliny, palmy, rzeka i górujące nad wszystkim ściany, niektóre o wysokości dochodzącej do prawie pięciu tysięcy metrów.
Nocleg w chatkach. Mówili, że zakwaterowanie będzie bardzo podstawowe. Było podstawowe, jak w mordę strzelił. Drzwi nie miały nawet zamków. Woda tylko zimna. Z luksusów- basen i hamaki. Kusiło mnie jak cholera, ale położyłem się na chwilę do łóżka. Chciałem też dobrać się do jedzenia, które wziąłem do plecaka, ale nie miałem siły. Połknąłem jedynie 6 albo 7 batoników z orzechami i film mi się urwał.


Miałem koszmary. King by się nie powstydził.

Obudziłem się jakieś dwie godziny później. Chciałem iść do łazienki, a tu zonk. Nie mogę wstać. Ból ciśnie łzy do oczu. Prawie się przewróciłem o własne nogi. Dobrałem się do apteczki i wziąłem Ketanol Forte. Cholernie mocny szajs. Po godzinie byłem w stanie doczołgać się pod „prysznic”. Niestety, zrobiło się cholernie zimno, więc z basenem dupa zbita. Zresztą i tak pewnie później musieliby mnie z niego wyciągać.
W końcu dokuśtykałem na kolację- Spaghetti- czyli w ich wykonaniu makaron z sosem z paczki. Syf. A jeść w dalszym ciągu nie mogłem, czułem się jak chodzące zwłoki. Mój mózg dostawał od całego ciała ciągły komunikat, że jego nosiciel jest masochistą i samobójcą. Na szczęście od towarzystwa dwóch Amerykanek wybawiła mnie trzecia. Próbowała opisać Angkor Wat w Kambodży i po polsku brzmiałoby to mniej więcej tak: 

„I wiecie, były tam takie, jakby zielone rzeczy, jakby na górze i jakby oplatały te jakby filary i jakby zwisające z nich jakby rośliny, te zielone rzeczy, no nie wiem, coś takiego właśnie. I wiecie, to było zupełnie niesamowite, bo to tak jakbym nie widziała nigdy wcześniej czegoś tak super, jakby zupełna nowość i jakby coś jak…”

I to była 40-letnia pisarka ze Stanów i jej słownictwo. Jak tu nie kochać Amerykanów.
Podziękowałem w duchu że mam domek samemu, a nie z nimi, bo powiesiłbym się na lianie, po czym położyłem się do łóżka. Byłem w takim stanie, że dojście z jadalni do mojej chatki zajęło mi 15 minut (około 20 metrów). Powtórzyłem w tym czasie kilkaset razy wszelkie możliwe przekleństwa, jakie oferuje nasz piękny język. I raptem dopadła mnie ta cudowna myśl, że jutro, a właściwie za kilka godzin, czeka nas droga powrotna na górę. Gdyby nie Ketanol i jego niezwykle mocne działanie przeciwzapalne, chyba zabrali by mnie do szpitala na przeszczep mięśni. Nie dałbym rady. Przewodnik mówił nam wcześniej, że jeśli ktoś wymięknie, to może wracać na osiołku, ale trzeba zapłacić za to około 100 złotych. No i jaka siara.


Nie wiedziałem, czy ktoś będzie wracać na osiołku, ale uznałem, że spróbuję wejść na górę o własnych siłach. Byłem ciekawy swoich limitów i pomyślałem  że dobrze będzie je sprawdzić. Żebym mógł sobie powiedzieć, że zszedłem totalnie nieprzygotowany do najgłębszego kanionu świata i jeszcze wróciłem.
Pomyślałem, że najwyżej przyćpię jeszcze jeden Ketanol, kokę i jakoś dam radę.
I dałem radę, ale nie dzięki koce.
Pobudka o 5 rano, więc nawet nie zdążyłem się wyspać. Zimno cholernie.
Nogi dalej bolały mnie okropnie, w sumie najbardziej kiedykolwiek, ale zaciskając zęby byłem w stanie zmuszać się do kolejnego kroku. Walka ze sobą co sekundę. Na szczęście używałem teraz innych mięśni. Zejść jeszcze niżej nie dałbym rady nawet na kokainie i morfinie.



Po kilku godzinach (niewielu) kolejny kryzys wiary. Znów prawie się przewróciłem. Koka przestała już działać, a skończyły mi się cukierki, mięśnie się rozgrzały i bolały trochę mniej (powiedzmy, tak jakby ktoś katował mnie kwasem solnym, a nie palnikiem i toporkiem) ale nie mogłem złapać oddechu. Nawet przewodnik miał z tym problem. Woda mi się skończyła. Ketanol się trawił. Było do dupy. A dziewczyny miały cały wielki worek koki i żuły i żuły i żuły. Tylko koka, koka, koka. I zasuwały szybciej ode mnie. Wyprzedziły mnie tak, że już nawet nie mogłem jej od nich pożyczyć (ciekawe, czy też dostałbym jeden listek). I miałem naprawdę za duży plecak. A pod górę jeszcze ciężej było się wspinać w trampkach. 

I raptem nadeszło zbawienie. Zabrałem mp3, ale nie miałem baterii. Szukałem banana w plecaku... i znalazłem zapasowego „paluszka” AAA.


BUUUUM! Dostałem kopa jak na adrenalinie albo po całym worku koki.

Z The Dillinger Escape Plan spędziłem jakieś dwie godziny, wyprzedziłem przewodnika i jedną Amerykankę. Z Dave Matthews Band wyprzedziłem drugą. Z Goldfrapp utrzymałem tempo i nie robiłem przystanków dłuższych niż minuta, bo jak mięśnie ostygną, to iść się nie da. Gdzieś w połowie drogi spojrzałem na dół, wyprzedziłem wszystkich żujących kokę i nie słuchających muzyki o dobre pół godziny. Stop. Eddie Vedder i soundtrack z Into The Wild tak mnie rozczulił, że łezka mi się w oku zakręciła. I zdałem sobie sprawę, że zdecydowanie było warto, dla widoków, dla poczucia, że znów dopiąłem swego, dla sprawdzenia swoich granic fizycznych. To była najpiękniejsza pauza w życiu. Przestrzeń nie do ogarnięcia. Sokoły i orły dryfujące po błękitnym niebie. Formacje skalne jak z filmu.

Wyprzedziłem prawie wszystkich, którzy w ten dzień zdobywali kanion i wyszli niewiele po nas, albo przed nami. I doszedłem na samą górę. Drugi z grupy kilkunastu osób. Przewodnik kilka minut po mnie. Co prawda nie były to wyścigi, ale kilka godzin wcześniej zagryzałem zęby z bólu i zastanawiałem się, kiedy upadnę, nie wstanę i ktoś będzie musiał dzwonić po pomoc. Muzyka pomogła mi o tym zupełnie zapomnieć. Dała mi zastrzyk emocji, które przyćmiły ból, dodała mi skrzydeł, kopnęła w dupę, zesłała dziesięć razy więcej siły niż koka. Jak to mawiał stary dobry Nietzsche-  "życie bez muzyki byłoby pomyłką".

W Maroko podróżowałem bez muzyki. Zupełnie. Nie miałem odtwarzacza, a mój telefon nawet nie ma karty pamięci. To był czas na przemyślenia.



W Colce poznałem moc muzyki na nowo, albo raczej jej nowy wymiar. Nie spodziewałem się, że może zadziałać aż tak dosłownie, fizycznie. Było ze mną naprawdę źle. Nie wiedziałem, że pozytywne emocje mogą tak poprzestawiać w głowie, zredukować ból i ułatwić oddychanie. Od tej pory będę traktował muzykę równie poważnie jak apteczkę i dokumenty.

Dziękuję, dobranoc.


I po wszystkim. I wielki Amerykanin po prawej - sprzedam go - wjeżdżał na osiołku.








niedziela, 28 kwietnia 2013

Sahara.



Wejście na wydmę w pełnym słońcu zajęło mi piętnaście minut i chociaż spociłem się jak prosiak, to zdecydowanie było warto. Z góry ujrzałem cały ocean delikatnego, złocistego pyłu odbijającego promienie słońca. Na dole obozowisko Berberów, gdzie spędziliśmy noc. Z tej wysokości wydawało się dość malutkie. Dwa namioty, kilka dywanów, dwa słodkie pustynne kociaki. Wielbłądy żujące suchą, pustynną trawę.  

Rozejrzałem się dookoła.

Wdech i wydech. Pustka w głowie.
Cisza.
Brak myśli. Szczęście.

Gdyby nie żar lejący się z nieba, siedziałbym tam cały dzień i patrzył na horyzont. Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek wcześniej widział piękniejsze, bardziej tajemnicze i dostojne miejsce. Gdyby jakimś magicznym sposobem przestał potrzebować jedzenia i picia, po prostu wstałbym i poszedł przed siebie. Krok za krokiem, odciskając ślady w piasku, aż przeszedłbym całą Afrykę. Nocami obserwowałbym wszechświat, widoczny na nocnym niebie jak na dłoni. W dzień bawiłbym się ze skarabeuszami. Po prostu krok do przodu. A później następny. I świadomość, że nie ma nic więcej.

Nigdy w towarzystwie i nigdy sam.
Żadnego Internetu.
Żadnych problemów pierwszego świata.
Żadnych alarmów samochodowych i koślawych, brzydkich psów drących japę z rana.
Żadnego telefonu komórkowego.

Błękitne niebo. Ocean ze złota. I cisza.

Powoli, niczym pierwsze fale porannego przypływu, myśli zaczęły wlewać w mój umysł. Wstałem, wziąłem do ręki kawałek pustynnej trzciny i wielkimi literami napisałem na piasku:

MOŻESZ WSZYSTKO.


           

Oprócz mnie oraz kierowcy, którego bardzo bawiła jazda zygzakiem z prędkością stu dwudziestu kilometrów na godzinę, w Jeepie jechało trzech Kanadyjczyków. Dwóch z nich przyleciało do Maroko by spotkać się z kolegą, którego nie widzieli od roku. Poznaliśmy się na dworcu autobusowym wyglądającym jak ogromny bunkier przeciwatomowy z dwoma plastikowymi stołami i małym, zatęchłym sklepikiem w środku. Wyglądał jak opuszczony kompleks turystyczny nad Bałtykiem. Dookoła tylko piach i marne baraki.
Jeep pędził przez pustkowie a my coraz bardziej zbliżaliśmy się do naszego marzenia.

-Który z was najwięcej podróżował?
-On – pokazali na faceta po środku – Ten koleś jest niesamowity.
-Długo już tak jeździsz?
-Rok.
-Gdzie byłeś?
-Długo by gadać.
-A gdzie najbardziej Ci się podobało?
-Nie wiem…Indonezja, Australia, Nepal? Spoko, będziemy mieli trochę czasu, żeby o tym pogadać.

I mieliśmy.
Tak oto poznałem kolejną niezwykle ciekawą postać.


Po jakimś czasie pustynia zaczęła się garbić, a wydmy robiły się coraz większe. Rosły bez ustanku, aż przybrały wygląd ogromnych, piaskowych gór. Wszelkie rachityczne drzewka i krzewy znikły. Gdzieniegdzie dało się zaobserwować ruiny albo oberże zbudowane z gipsu, błota i siana.
W końcu dojechaliśmy do naszego przystanku. Z prędkością ponaddźwiękową przejechaliśmy  przez wielką bramę i oto byliśmy na Saharze. W ludzkiej przystani pośrodku niczego, na największej pustyni świata.

Przyjechaliśmy akurat na śniadanie. Omlet, pomidory, oliwki, wyrób naleśnikopodobny, trochę miodu. Zostawiłem mój plecak w pokoju, który wyglądał jak opuszczony afrykański burdel sprzątany ostatnio 50 lat temu. Piękny widok na piach. Ubikacja ledwo trzymała się podłogi. Woda z „prysznica” (Stephen King z powodzeniem napisałby o nim horror) jedynie kapała. Drzwi nie dało się zamknąć, a klamka przyklejała się do dłoni. Na szczęście tą i następną noc mieliśmy spędzić na pustyni.





Okazało się, że nie jesteśmy tu jedynymi Białasami. Byli też inni, interesujący ludzie. Dodatkowo jakaś ekipa filmowa i niezwykle piękna hiszpańska parka – ona była prezenterką telewizyjną a on sportowcem i kręcili odcinek jakiejś popularnej gry telewizyjnej w stylu „znani i lubiani pudelkowicze poszukują skarbów na zadupiu wszechświata”. Jak Oni Się Pocą, czy coś. Też bym chciał, żeby mi ktoś płacił za bieganie po Saharze.




Oczekiwanie na wyjazd w nicość umilił nam…basen. Tego się nie spodziewałem. Basen, a dookoła nic. Kilka rozpadających się budynków w oddali. Setki tysięcy ton piachu. Bardzo dziwny, mocno egzotyczny widok.
Moczyliśmy dupska, próbowałem uczyć się australijskiego akcentu i słuchałem historii innych. 




Studentka medycyny z Australii wyjechała po studiach w podróż życia. 
Dziewczyna azjatyckiego pochodzenia z Kanady obudziła się pewnego ranka, popatrzyła w sufit i rzekła co następuje: „Kurwa, nienawidzę swojej pracy. Ile można. Nie chcę spędzić całego życia przed komputerem, robiąc rzeczy które mnie nudzą. Lecę do Azji”. Spakowała plecak, zaniosła wypowiedzenie, wsiadła w samolot i spędziła pół roku w Tajlandii i na wyspach Oceanii nurkując, skacząc ze spadochronem, pływając na desce, ucząc się nowych języków. I tak dalej. I tego typu historie.

W oberży panowała senna, saharyjska atmosfera. Upał. Ciche pogawędki tu i ówdzie. Parskające wielbłądy. Klimat kresu, ostatniej osady ludzkiej przed końcem świata.

Spacer po pustyni. Sam na Saharze, wreszcie. Odszedłem kawałek, pozwiedzałem ruiny. A później spotkałem chłopca, który poprzestawiał mi troszkę w głowie. Młody szedł z wielbłądem i sam do mnie zagadał. Myślałem, że chce żebym zrobił mu zdjęcie i dał mu 'ten dolars maj friend'. Zapytał, dokąd idę.
-A, chodzę sobie po pustyni, posypuje chrząszcze piaskiem, zwiedzam te stare, dziwne budynki. Trochę fotografuję. A ty?
-Idę do Timbuktu, mister.
-Timbuktu?
-Timbuktu.
-E…w Mali?
-Timbuktu w Mali.
-Jaja sobie robisz?
-Nie, spytaj tego gościa.

Obróciłem się. Jakiś koleś w białych łaszkach niczym stereotypowy Arab z komiksu albo pocztówki kopał łopatą dziurę i coś grzebał przy rurach nawadniających oazę leżącą kilka kilometrów dalej.

-On tak serio?
-Tak, idzie do Mali. No co?
-Trzy tygodnie będę szedł. – wtrącił młody.
-Aha...ee... no to powodzenia.
-Dzięki mister! Salam!


Ludzie są niesamowici. Pomyślcie o młodym kiedy nie będzie wam się chciało rano na dwukilometrowy spacer dupy ruszyć, albo jak autobus wam ucieknie w upalny dzień.
Niedługo po moim powrocie przyjechały wielbłądy. Wzięliśmy kilka baniaków wody. Kanadyjczycy wynegocjowali tabletki oczyszczające w ramach ceny, bo pustynną wodę mogą pić Tuaregowie, ale nie białaski. Napijesz się takiej wody i po ptakach. Twój delikatny cywilizowany biały brzuszek odmawia posłuszeństwa na zawsze i Allach wzywa.

Po godzinie przygotowań w końcu wypłynęliśmy na ocean piasku.

Jechaliśmy powoli, wielbłąd kołysał, oczarowany byłem niezwykle, ale po kilkunastu minutach zacząłem się irytować. Za dużo się raptem zaczęło dziać na tej pustyni. Na początku było spokojnie, pusto, dookoła nic, a tu raptem jacyś ludzie. Jakieś quady. Karawany. Flagi powbijane, jak na polu golfowym, ponumerowane diuny, żeby się nie zgubić. Co to ma być? Miała być Sahara i totalna pustka a nie taki szajs. Bałem się że za chwilę dojedziemy do budki z pamiątkami i goframi.

Na szczęście nie trwało to zbyt długo. Jakiś cwaniak zrobił sobie tam biznes-miejscówkę i wypożyczał ludziom quady i motorki. A później odjechaliśmy dalej. Turyści znikli. I zrobiło się pusto. I cicho. I ciemno.

Po kilku godzinach dojechaliśmy do pierwszego obozowiska. Herbata miętowa przy świecach. Inspirujące historie. Berber uczył nas swojego języka, ale dużo nie zapamiętałem.
Improwizowaliśmy na tamtamach i djembe i wpadłem w muzyczny trans. Nigdy wcześniej chyba nie spotkałem ludzi z tak dobrym wyczuciem rytmu jak Berberzy.




Czułem się trochę jak naćpany. Uwielbiam stawiać się w nowych sytuacjach, robić rzeczy których się boję i których nie jestem pewny. Wtedy czuję życie. Być po raz pierwszy samemu kilka tysięcy kilometrów od domu, wszystkich znajomych, całego dobytku i kultury, która ukształtowała takie a nie inne myślenie, pić sobie miętową herbatkę, przebierać piasek i uczyć się berberskiego pod rozgwieżdżonym niebem. Byłem w filmie, który sam sobie stworzyłem. Często najlepsze rozwiązania w życiu są proste. Tak proste, że ludzie nie chcą  w nie wierzyć.
-No ale co, sam do Afryki autostopem pojechałeś, tak po prostu?
-Nie, najpierw odmówiłem magiczne zaklęcia, zaczekałem na księżyc w nowiu, okręciłem się trzy razy w wokół lewej stopy i napadłem na bank z procą.

Tego samego zdania był koleżka którego poznałem w Jeepie. Ten Kanadyjczyk lubił proste rozwiązania na życie i na początku koledżu wykupił franszyzę na firmę myjącą okna w Montrealu, co by od mamy nie brać. Po kilku miesiącach uznał, że wie jak to działa, nie potrzebuje już franszyzy i sam sobie założy taką firmę.

I sobie założył- w Kanadzie formalności to jakieś 5 minut roboty + sto dolarów.
A w Polsce od kilku lat zajmują się ściąganiem krzyża w sejmie, homoseksualistami i mamą Madzi. 
Tak mu dobrze poszło, że po jakimś czasie zarabiał dwa razy więcej niż jego rodzice razem wzięci. W ciągu dnia kilka ekip sprzątających wykonywało zlecenia na terenie całego miasta.
Nawet taki był miły, że powiedział mi dokładnie jak założyć taki biznes, od zera.
Niemniej jednak uznał, że go to nudzi. Fajnie zarabiać kupę szmalu, ale on kochał wspinaczkę. I teraz mógł sobie pozwolić na nie robienie niczego poza wspinaczką. Spakował cały swój dziesięciotonowy sprzęt do dwóch plecaków (wiem, bo kilka tygodni później znów się spotkaliśmy, znów w pieprzonym Tangerze, on miał stłuczone kolano, a ja byłem dobry kolegą…przez jakieś dziesięć minut), zamknął biznes, który przynosił mu naprawdę niezłe dochody (jak na realia polskie- bardzo zajebiste) i zaczął robić to, co kocha.


Nie przejmował się, że może będzie niebezpiecznie. Albo że może po powrocie konkurencja się rozwinie i nie będzie w stanie znów tak rozkręcić firmy. Albo że dziewczyna go zostawi. Albo że koledzy na piwo sami chodzić będą. Albo że kryzys.
Miał to w dupie, bo zarabiał pieniądze po to, żeby się rozwijać, a nie po to, żeby zarabiać pieniądze. Wiedział, że w życiu czasami trzeba zostawić wszystko w cholerę i po prostu pójść dalej. Zburzyć i wybudować od nowa.


Sfera komfortu jest drogą donikąd. 
Jeśli człowiek ma odwagę z niej wyjść, może doświadczyć więcej, nigdy mniej.

Siedzieliśmy sobie pod rozgwieżdżonym niebem, kiedy całe obozowisko już spało. Pustynia śpiewała. Polubiłem gościa po kilku minutach rozmowy.

Spytałem go, czy będzie miał pieniądze po powrocie.
-Będę miał akurat tyle, żeby otworzyć biznes nieruchomościowy. Poza tym wiem dokładnie jak działa firma sprzątająco-renowacyjna i na bank sobie poradzę.

Na bank sobie poradzę.

To zdanie było widoczne w jego oczach bardziej niż źrenice.
Miał dwadzieścia pięć lat. Znał pięć języków. Miał jaja robić to, co chce robić w życiu. Dbał o siebie. Inspirował innych. I ciągle uczył się czegoś nowego. 
Dobrze jest mieć pewność, nie mając żadnej gwarancji. I o to chodzi.
Dobrze jest słyszeć od takich agentów opinie zwrotne o sobie samym.
Dobrze jest podróżować i poznawać takich ludzi.
Przegadaliśmy prawie całą noc.

Cały następny dzień był medytacją. Okropnie zimny poranek przesiedzieliśmy pod kocami. Australijki, Kanadyjki, para z Hiszpanii, Koreanka po liceum która podróżowała dookoła świata od kilku miesięcy nie znając żadnego języka poza koreańskim (tak, serio, tak, też można) wraz z jednym z Berberów wróciły z powrotem do oberży i do cywilizacji. Ale ja z Jotą i jego kumplami chcieliśmy doświadczyć Sahary. I pojechaliśmy dalej.


I dalej.




I dalej.



I tak sobie jechaliśmy. Cały dzień.


Po południu usiedliśmy w cieniu najdziwniejszego drzewa, jakie kiedykolwiek widziałem. Schroniliśmy się przed słońcem. Zjedliśmy obiad - surowe warzywa i tuńczyka, z jednego plastikowego wiaderka. Tak jak nie przepadam za nadmiarem warzyw, tak chyba nigdy nie jadłem obiadu z większym apetytem.


Spotkaliśmy jeepy jadące na trasie Paryż-Dakar.

Filali zgubił wielbłądy. Nie przywiązał ich i rozpierzchły się w cholerę.
Poszedł ich szukać.
Wrócił dwie godziny później, kiedy już na poważnie planowaliśmy jak w razie czego wydostać się ze środka niczego. Ale znalazł wszystkie. Tajemnice pustyni.

I jechaliśmy dalej. A krajobraz się zmieniał. Zmieniał się co kilkanaście minut, jak zaczarowany. Pustynia. Wydmy. Sawanna. Trawa. Płasko. Górzyście. Skały. Trawa. Zielonawo, złotawo. Pustka. Powierzchnia księżyca. I poczułem się jak w Królu Lwie. A później jak w starych filmach przyrodniczych. Jak w Tomku na Czarnym Lądzie.



-Stary, czuje się jak w tych filmach o Afryce, które oglądałem za dzieciaka na dwójce…
-Now you live that. You live that dream.

I dalej… aż zabrakło Maroko. A dalej była Algieria, ale granice zamknięte, bo się chłopaki ciągle kłócą o to, kto ma więcej piasku i kogo Allach bardziej kocha.

Wieczorem miał być kuskus z warzywami, ale kompanom podróży zachciało się mięsa. Teren wyglądał jak na księżycu. Hamada- płaska, czarna kamienista pustynia. Spytali, czy składam się z nimi na kurczaka (niektórzy twierdzą, że kurczak to warzywo i też bym się przychylał do tej opinii, ale się skusiłem). Oczywiście KFC albo budkę z rożnem raczej ciężko tam znaleźć, więc chodziliśmy po ciemku od osady do osady i szukaliśmy kury. A że ludziom się tam raczej nie przelewa (pojęcia nie macie) i że nawet okien w domach nie ma, a w nocy mróz prawie że, to nikt skory do sprzedaży kury nie był. Ale znaleźliśmy jednego „bogacza” co dwa kurczaki miał. Kupiliśmy jednego.

I teraz ten moment z którego nie jestem dumny. Popieprzona sprawa- trzeba było go zabić, bo żywego zjeść raczej ciężko. Toporka nie było. Cholera, środek pustyni, ciemno, zadupie totalne, nawet dróg już od kilkudziesięciu kilometrów nie ma, niczego nie ma, tylko jakieś lepianki z gliny, a Tuaregowie wyjmują ukryty pod szaty noże, przytrzymują kurczaka. Ten drze się jak opętany, bo już wie co się święci. Ucinają mu łeb. Tak jak byście kroili chleb. Raczej powoli niż szybko, a nóż chyba za ostry nie był.
Raczej jestem pacyfistą, więc trochę smutno mi się zrobiło i nawet trochę żałowałem i pomyślałem że Karma mnie dojedzie za współudział w morderstwie niewinnego koguta na Saharze. 
Ponadto różne dziwne materiały wideo które kiedyś oglądałem z Arabami, nożami i ucinaniem również przebiegły mi przez myśl, machając bezczelnie środkowym palcem.

Ucięli łeb i położyli go na chwilę na ziemi. A że kurczak to raczej warzywo to wstał, zaczął biegać i pluskać krwią na wszystkie strony. Bez głowy. Dopiero po minucie padł raz na zawsze.

Miłośnicy zwierząt, nie miejcie mi za złe, nie nasyłajcie na mnie bojówek Greenpeace, ja mam rączki tutaj, ja bym mógł zjeść ten kuskus tylko z marchewką, gdybym wiedział, że aż taka krwawa jatka się wydarzy.






Reszta nocy była spokojna. Nigdy nie widziałem tylu gwiazd na niebie. Można było sięgnąć po nie dłonią. Wyglądały jak z planetarium, gdzie sufit wyłożono diamentami. W tych pięknych okolicznościach nasz berberski przewodnik zaczął patroszyć koguta. Zjadł wszystko co z niego wyjął, a co naszym zdaniem nie nadawało się na rożen nad ogniskiem. Żołądek, wątrobę, mózg, serce. Z uśmiechem na ustach, jakbyście jedli sobie solone orzeszki. Ludzie pustyni. Nic się nie może zmarnować.
Dwaj kanadyjscy koledzy w ramach zakładu i "mierzenia sobie członków" zjedli natomiast …jądra. Na szczęście z ogniska, ale i tak mój apetyt nieco osłabł, chociaż szaszłyk koguci z kuskusem i warzywami był całkiem smaczny.

Ale na Saharze dziwne rzeczy się dzieją. I dorwał mnie duch Koguta, nawet nie macie pojęcia jak bardzo.

Rano obudziłem się przykryty kocem tylko do połowy. Na zewnątrz jakieś pięć stopni, maksimum. Przeziębiłem się.

A później było już tylko gorzej, ale to materiał na inny post.

I na Saharze też zdarzyło się więcej, ale nie o wszystkim mogę napisać.

A ten wpis i tak jest już wystarczająco długi.






Don't you think you oughtta rest?
Don't you think you oughtta lay you head down?
D
on't you think you want to sleep?
Don't you think you oughtta lay your head down tonight?


Don't you think you've done enough?
Oh, don't you think you've got enough, well maybe..
You don't think there's time to stop
There's time enough for you to lay your head down, tonight, tonight

Let it wash away
All those yesterdays

What are you running from?
Taking pills to get along
Creating walls to call your own
So no one catches you? drifting off and
Doing all the things that we all do

Let them wash away
All those yesterdays
All those yesterdays
All those paper plates

You've got time, you've got time to escape
There's still time, it's no crime to escape
It's no crime to escape, it's no crime to escape
There's still time, so escape
It's no crime, crime..