poniedziałek, 19 listopada 2012

Tanger, czyli gdzie mieszka diabeł.


Wyglądał jak syn szatana i bardzo możliwe, że nim był
Z drugiej strony ani jego postura, ani wzrost nie budziły respektu. W zasadzie przez parę sekund na poważnie myślałem nad ekstrakcją kilku zębów z jego szczęki za pomocą mojej głowy, jednak w tym przypadku najprawdopodobniej nie wyjechałbym z Tangeru inaczej, jak tylko w trumnie. Jego wujek, z budowy ciała rodowity Teksańczyk, z pochodzenia i usposobienia (nie)typowy Arab, stał kilka metrów dalej i konsekwentnie ignorował całą sytuację. Ale czuwał.
-W takim razie zapomnij o wszystkim. Nie chcesz kupować, to nie kupuj. Zapłać mi za moją gościnę. – arabski angielski kuł w uszy. Brązowe oczy podminowanego muzułmanina uderzały w poczucie bezpieczeństwa.
-Już zapłaciłem twojemu wujowi. Zapłaciłem przewodnikowi. Zapłaciłem za pokój i za śniadanie. Musiałem sporo się napracować, żeby się tu dostać. Doceń.
-To nie moja sprawa. Przestań się powtarzać. Paliłeś z nami, zrobiłem ci śniadanie, teraz mi zapłać.
Sytuacja była dość patowa. Przejechałem Hiszpanię autostopem w bardzo przyjemnej atmosferze. Prom dopłynął do Afryki o przyzwoitej porze- było jeszcze jasno. Niestety, do Tangeru dostałem się późnym wieczorem. Spławiłem ze dwudziestu fałszywych przewodników, żeby jak małe dziecko dać się zrobić dwudziestemu pierwszemu. Zapłaciłem 100 denarów za pokój w najobrzydliwszym hostelu, jaki widziałem w życiu. Ubikacja okazała się dziurą w ziemi. Zlew był zatkany, a śmierdząca, mętna woda przeciekała na podłogę przez dziurawą rurę odpływową. Na dachu beczały kozy siedzące we własnych odchodach. Szczekał jakiś wygłodzony pies. Za oknem kłębiło się od naćpanych haszem czarnych i Arabów. Kilka metrów od okna stał minaret. Nie wiedziałem jeszcze, czym to zaowocuje kilka godzin później.


Po 2 dniach przemierzania Hiszpanii i kilku godzinach niepotrzebnie spędzonych w porcie/terminalu Tanger Med., marzyłem tylko o prysznicu, kolacji i łóżku. Wyjechaliśmy z promu. Wysiadłem z ciężarówki, pożegnałem się z Filalim. Wyrzuciłem cały swój bagaż na ulicę i wyskoczyłem z kabiny, po raz pierwszy dotykając stopami afrykańskiej ziemi. Musiałem wszystko przepakować, żeby oprócz mojego plecaka i aparatu nie nieść dwudziestu dodatkowych reklamówek, jak jakiś wsiur. W tym czasie odjechał pierwszy autobus. Spytałem, kiedy mam spodziewać się drugiego. Usłyszałem, że za jakiś czas (Inszallah, czyli jeśli Allah pozwoli). Jak za jakiś czas, to przepakuje sobie znowu, żeby mieć jeszcze wygodniej. Dokładnie w momencie, kiedy zacząłem wyjmować rzeczy z plecaka, za moimi plecami magicznie pojawił się drugi autobus. Nie mam zielonego pojęcia, jak się tam znalazł. W przekomicznie ekspresowym tempie zacząłem wpychać wszystko z powrotem. Odjechał mi tuż sprzed nosa. Posiedziałem aż do zachodu słońca. I jeszcze trochę dłużej.
W końcu pogadałem z kim trzeba i złapałem transport do miasta. Okazało się, że jest darmowy, ale trzeba pokazać bilet z promu. Nie miałem żadnego biletu- przemycony przez Marokańskiego tirowca, przepłynąłem za darmo. Nie miałem marokańskiej waluty. Zapłaciłem w euro. Oszwabili mnie na resztę, dostałem za mało, bo zbyt wolno liczę. Byłem jedynym ślicznym białaskiem w całym autokarze. Czułem się jak japońska celebrytka w namiocie pełnym Buszmenów. Lekko poirytowany swoją nieuważnością i utratą kilku euro …pogrążyłem się w jeszcze większej nieuważności. Później było już tylko gorzej. Po wyjściu z autobusu zaczepił mnie jakiś facet. Tradycyjnie- skąd jesteś, co robisz, gdzie idziesz. Nie miałem już siły na spławianie kogokolwiek. Zacząłem z nim gadać, wiedząc dobrze, z kim obcuję. Zapłaciłem za taksówkę, zapłaciłem dość dużo za miejsce, które wtedy mimo wszystko zdawało się dużo bardziej gościnne, niż dnia następnego. Wchodząc z nowej części miasta do Medyny (Medyna lub Medina (arab.: مدينة)– termin oznaczający starą dzielnicę arabskich miast, zwłaszcza w Afryce Północnej. -tako rzecze Wikipedia.) zacząłem zastanawiać się, czy w tej taksówce ktoś mnie czasami nie udusił i czy przypadkiem nie jestem już w piekle. 
Smród. Śmieci. Owce i osły biegające po ulicach. Koty, mnóstwo brudnych kotów. I wnętrzności zwierząt pod nogami. Bezdomni. Mędrcy, kupcy, narkomani. Kilku niedomytych podróżników. Ja już wiedziałem od razu, widząc, że noszą flagę Etiopii gdzie tylko da się, że na pewno przyjechali żeby się zjarać, albo dać w kanał tanim kosztem. Matko, gdzie ja, kurwa, jestem? Labirynt uliczek. Wszędzie półmrok. Plecak, nawet uciekać, jakby co, trudno. O w mordę.


No i zaprowadził mnie do tegoż pięknego hostelu, bo mu powiedziałem, że chcę jak najtaniej. Właściciel nie gadał po angielsku. Kilku Arabów siedziało i jadło Tajin z ryby, w praktyce- ości z chlebem i trochę sosu.  Zaprosili mnie na wspólny posiłek. Possałem kilka ości, poszarpałem trochę chleba. Był pyszny. Ości już nie bardzo. Wszyscy jedli z jednego naczynia. Wiadomo. Niestety, części których nie dało się pogryźć wypluwali również do tegoż naczynia. Poszedłem do pokoju, wynegocjowałem wyżej wymienioną cenę, bo nie miałem już siły. Zszedłem na dół. Dałem właścicielowi w łapę banknot 200 dirham. Wziął i zadowolony. Po jakimś czasie dałem znać, że jednak chciałbym resztę. Ogromnie się oburzono.
-Dlaczego wy, biali, cierpicie na taką paranoję? Myślisz, że jesteśmy terrorystami? Myślisz, że chcemy cię okraść? Bla, bla, bla.
Wcześniej tak nie myślałem. Ale z minuty na minutę stawałem się coraz bliższy takiej konkluzji. Ale to nie wszystko.  Przewodnik został w moim pokoju i okazało się, że nie chce wyjść.
-Zapłać mi, to sobie pójdę.
Pistolety, żyletki, noże. Bomby, miny, kałachy.
-CO?! Przecież hostel daje ci prowizje za przyprowadzanie ludzi.
-Hostel nic mi nie daje. Zapłać mi, pomogłem ci, przyjacielu.
Był za duży, żeby go wypchnąć. Kawał chłopa. Albo ja byłem za mały. Najprawdopodobniej oba stwierdzenia są prawidłowe. Zresztą byłoby to rozwiązanie krótkoterminowe. To jest piękne w podróżowaniu. Pokazuje Ci, jaką jesteś głupią ciotą. Dobra, zapłacę mu, fakt, pomógł mi, byłem zmęczony. Szukałem szybkich rozwiązań. Ludzie tu klepią biedę. Przecież facet musi z czegoś żyć.
Podał kosmiczną cenę. Wiedziałem, że tak będzie. Niestety, nie wiedziałem że przy próbie wytargowania niższej zacznie robić się agresywny. Przed wyjazdem naczytałem się dużo różnych opinii o Tangerze, począwszy od „niezbyt przyjemne miejsce” przez „najlepiej brać prom do Ceuty, nie do Tangeru” skończywszy na „pieprzona melina, bierzcie pierwszą lepszą taksówkę i uciekajcie jak najdalej”. Targowałem się już wcześniej, ale ten facet miał naprawdę niezbyt miłe nastawienie. Próbowałem przez dwadzieścia minut. Socjologia zawiodła, psychologia zawiodła, bycie upartym osłem zawiodło, chamstwo również. Zacząłem się bać, mimo że nie pierwszy raz doświadczałem muzułmańskiego kraju. W końcu przygniatające zmęczenie i zagubienie w totalnie nowej sytuacji wygrało. Dałem mu siedemdziesiąt denarów i poszedł w cholerę, jeszcze coś piszcząc pod nosem. Uznałem, że skoro to dopiero pierwsza noc i skoro cena zawiera śniadanie, to nie jest najgorzej. Myliłem się. Było najgorzej. Śniadanie okazało się tutaj ważniejsze, niż myślałem.


Wyszedłem z pokoju. Udałem się do kafejki Internetowej, chcąc chociaż na chwilę zniwelować postępujące uczucie wyalienowania. Wrażenia dość ekstremalne. Kto był późnym wieczorem sam w medynie Tangeru, ten wie. Kiedy wróciłem, zrobiło się milej. W holu (wystrój: ucięta głowa sarny, ściany pomalowane chyba kredkami, obrazy królów Maroka, napisy po arabsku, kilka wydań Koranu na półce, telewizor z lat 70' emitujący jakiś niezrozumiały bełkot, sztuczne kwiaty rodem z PRLowskiego urzędu itp.) siedział jakiś Anglik i długowłosy, zaniedbany Marokańczyk w obleśnym dresie. Tak, Syn Szatana, ale wtedy jeszcze nie wiedziałem. Porozmawiałem z Anglikiem, który Marokankę za żonę mając, bywał w Afryce Północnej całkiem często. Miło się rozmawiało, udzielił mi kilku porad. Palili sobie chłopaki kif. Spytali, czy chcę. Wiedziałem, że w Afryce nie wypada odmawiać gościny. Nie chciałem się porobić, więc wziąłem tylko małą chmurkę i oddałem. Marokańczyk okazał się być spokrewniony z właścicielem hotelu. Gadał bardzo dobrym angielskim (z bardzo fatalnym akcentem), oraz po włosku, hiszpańsku, francusku i ponoć po niemiecku. Miał natomiast straszną i szpetną gębę, która bezpośrednio odwoływała się do moich pierwotnych lęków z dzieciństwa typu „potwór spod łóżka, potwór zza firanek”, „narkoman ze strzykawką z bramy wyskoczy”, „telefon w samym środku nocy”, „rak, zakażenie, cukrzyca” oraz „nigdy nie rozmawiaj ze smutnym panem”. Mimo tego nie spodziewałem się, że on też jest tylko zwykłą mendą. Po miłej pogawędce, podczas której Anglik udzielił mi wielu pożytecznych informacji, a Syn Szatana wielu porad o różnej wartości osadzonych w zdecydowanie moralizatorskim tonie, będąc bliski wykorkowania, udałem się na zasłużony spoczynek. 

A teraz: Śpię sobie. Budzi mnie…syrena alarmowa? Płacz dziecka? Ktoś zabija ludzi na ulicy? Nalot, trzecia wojna światowa? Czy to już może grudzień 2012, trąby apokalipsy?
Gdzie ja jestem? Afryka. O cholera jasna. MECZET.
Wstaję. Patrzę przez okno.  Megafon muezina wycelowany prosto w mój pokój, kilka metrów dalej. Zatykam uszy poduszką, ale i tak bolą. Na szczęście udaje mi się zasnąć, budzę się kilka godzin później. 
Pada deszcz. Jeszcze lepiej. Myślę o wycieczce do toalety, ale przypomniawszy sobie brudną dziurę ziejącą z lepiącej się podłogi zmieniam zdanie. W tym momencie już wiem- nie chcę tu być ani chwili dłużej, niż to konieczne.
Schodzę na dół. Przy stole siedzi nasz bohater. Włosy polepione, umorusany jakiś, ale uśmiechnięty, miły, uczynny. Pytam go o ewentualne śniadanie. Przedstawia mi bogatą ofertę. Decyduje się na kanapkę z serem. Biegnie gdzieś i za chwilę brudnymi rękami przynosi mi kanapkę. Wciskam w siebie, bo na dobrą sprawę jeszcze śpię. Nawet dobra. No więc siedzę sobie i żuje jak krowa, a on nawija. Hasz to, hasz tamto.
Dis is gud hasz, dazynt mejk ju fil dizi, dazynt mejk ju fil bad, diz hasz mejksju fil fresz, dis is weri gud hasz, weri gud for ju maj friend!!
Mhm, tak. Tak. Jem sobie dalej. Nie widzę, w co się zaraz wpakuje. Po dziesięciu minutach nawijania o tym, jak dobrze jest się czasem naćpać oznajmia, że teraz: skończę jeść śniadanie, wypiję herbatę a później wyjmę pieniądze i grzecznie zapłacę mu czterysta denarów za wspaniałej jakości hasz i gościnę.

W tym momencie prawie wypluwam nie do końca przegryzioną kanapkę na swoje buty.
Mówię mu, że nie palę.
-Dlaczego nie palisz? Jak można nie palić?
Wiedzcie, że w Maroko palą prawie wszyscy. Za to alkohol zabroniony i nikt nie pije. Nikt? Dopiero dużo później, w Marrakeszu, miałem zweryfikować ten pogląd. W każdym razie:
-Nie palę.
-Ale wczoraj jakoś paliłeś.
-Bo mnie poczęstowałeś. Nie chciałem odmawiać.
-Czyli palisz. Nie kłam. Jesteś na wakacjach. Musisz się wyluzować. Będziesz gdzieś na pustyni i sobie zapalisz, będzie super.
No nie, nie chcę, wydałem tu już stanowczo za dużo, to raz, dwa że nie chcę jarać tego szajsu. Tymczasem dwa ostatnie dni wdychałem THC, dwa dni pod rząd prawie! Chcąc nie chcąc, Filali aka Kierowca Tira, który zabrał mnie z Valencii aż do Afryki odpalał jednego jointa od drugiego. Hasz-Komora. 
Dość! Dość! Poza tym nie bardzo lubię ideę wpychania się ze swoją ofertą handlową podczas, gdy ja spokojnie chcę zjeść śniadanie.
Odmawiam po raz piętnasty. Ani razu nie pokazałem, że chcę kupić i nie pytałem go nawet o cenę, ale i tak wyprowadziłem go z równowagi. Robi się coraz bardziej agresywny.
-W takim razie zapłać mi za moją wspaniałą gościnę!
-To jest gościna? Chcesz ode mnie pieniądze za jedną chmurę i za śniadanie, za które już zapłaciłem?
W końcu mówię mu, że musiałem ostro się natyrać, żeby zdobyć kasę na przyjazd do Maroka.
W tym momencie wstaje z krzesła. Odsłania ręce. Całe pocięte i wytatuowane więziennym arabskim szkaradztwem.
-MUSIAŁEŚ SIĘ, KURWA, NATYRAĆ? JA MUSIAŁEM IŚĆ DO WIĘZIENIA!! WIĘC MOŻE PRZESTAŃ PIEPRZYĆ I KUP MÓJ HASZ ALBO ZAPŁAĆ MI ZA MOJĄ GOŚCINĘ!!
-Do więzienia?
Nachyla się jeszcze bardziej.
-WIĘ-ZIE-NIA!! (Jego wujek potwierdza) Jesteśmy Arabami (to również…), jesteśmy muzułmanami  (…potwierdza. Raptem w magiczny sposób nauczył się angielskiego, Barraka albo coś), niiiiiikt z nami nie zadziera! PRZESTAŃ TRACIĆ MÓJ CZAS!!
Swędzą mnie pieści, a jednocześnie zdaje sobie sprawę, że boje się typa. Jego gęba mnie przeraża. To miejsce mnie przeraża. Jeszcze zaraz wyciągnie strzykawkę i wbije mi w oko. I nikt mi nie pomoże. I po co mi to? Jego wuj, właściciel, wygląda na również zdegustowanego moją karygodną, nie ćpającą osobą. Dalej przytakuje.
-Dobra, wyluzuj, siadaj, VOICE-DOWN. –Uspokajam go. Siada na swojej narkomańskiej dupie. Negocjujemy cenę. Niezbyt przyjemna to negocjacja. Ostatecznie kupuję hasz, którego w ogóle nie potrzebuję. Faktycznie, jest świetnej jakości, bo zapach aż kręci w nosie. Z finansowego punktu widzenia jest to dobry interes, jednak tak czy inaczej większość wróci ze mną do Tangeru…w którym będę miał nieszczęście znowu się pojawić i… zobaczycie.

Syn Szatana i jego wujek raptem pogodnieją, jakby ktoś nakarmił ich dobrej jakości antydepresantami.
Zmykam do pokoju. Pakuje się najszybciej jak się da. Katapultuje się.
Kilka sekund przed wyjściem/wybiegnięciem Syn Szatana proponuje mi jeszcze trochę haszu, za darmo. Serdecznie dziękuję i znikam z tej meliny.

Pada.
Syf.
Śmieci.

Groźnie wyglądający czarnoskórzy obserwują mnie zjaranymi oczyma.
Trochę szlajam się po Medynie. Oglądam bazar. Siadam na jedynej ławce w parku, na której została jeszcze jakaś deska. Kończę nieszczęsną kanapkę. Siedzę. Siedzę. Siedzę i się pocę, bo już nie pada. Obserwuję szarość. Nawet palmy wyglądają tu smutno.
Matko, jaka beznadzieja. Ale nie, nie bądź lapsem, jesteś w Afryce. Marzyłeś o tym, to teraz zrób coś, żeby było fajnie. Będzie tylko lepiej. Janusz, nie płacz. Janusz, uspokój się, jesteś pijany. 
Wstaję. 
Śmieci. Śmieci. Śmieci.

Próbuję złapać taksówkę albo wykoncypować, jak na stopa wydostać się z tego łez padołu. Zajmuje mi to kilka godzin, bo nikt nie rozmawia po angielsku, a ja nie rozmawiam po francusku. Chodzę między stertami śmieci i obdrapanymi budynkami. Jak to mawiają Anglicy, BIORĘ SWÓJ CZAS i szlajam się po Tangerze. Nowa część miasta jest nawet dość interesująca. Pewnie mają ciekawe życie nocne. Po drodze, dla odmiany, spotykam kilku miłych ludzi, którzy nie chcą moich pieniędzy, chcą tylko porozmawiać. Wychodzę w końcu na jakąś wylotówkę. Biorę taksówkę za miasto. Zaczynam łapać stopa. Zauważam, że nie jestem jedyny. Jakiś przemiły (ale że serio) Marokańczyk wypytuje mnie skąd jestem. Usłyszawszy odpowiedź, przeżywa szok. Znów bariera- angielski/francuski. Mimo tego jakoś się dogadujemy. Dla chcącego nic trudnego. Jedziemy w tym samym kierunku. Zatrzymuje nam na stopa...taksówkę.
W starym mercedesie W123 zwanym również "Puchatkiem" lub "Beczką" tłoczy się 5 facetów i jedna kobita. 
-Dawaj, dawaj, zmieścisz się, zapraszamy.
No to wchodzę. 
Minutę później okazuje się, że mój nowy znajomy też wchodzi w ten interes.
Podróż w 8 osób 5-osobowym pojazdem jest...bolesna fizycznie i kojąca psychicznie.

Opuszczam znienawidzony Tanger. Za oknem robi się coraz ładniej. Jadę w góry. 

Opuszczam piekło. 

Jadę do nieba. 








2 komentarze:

Anonimowy pisze...

Łooo Panie.. Kryminał jak Cię mogę. Poczułem się prawie jakbym tam był czując na sobie ten przeszywający brudny wzrok wściekłego araba.

No powiem, że wciąga jak dobra powieść no i za prawdę powiadam Ci, że śmiga!

Sibi

Anonimowy pisze...

Czekam, co dalej ...


Gleba