sobota, 24 listopada 2012

Raz na wozie, raz pod wozem. Hiszpania.





Zatrzymała samochód na autostradzie, tuż przed wjazdem do miasteczka.
-¡Lo siento, lo siento..!
-No hay problema, señora. Gracias…
Zamknąłem drzwi i podniosłem plecak, otrzepując go z pyłu. Samochód zaczął toczyć się w stronę malowniczej wioski, odgrodzonej od autostrady sadami oliwnymi.
Skandal. Oczywiście, problem był i to dość spory. Rozejrzałem się dookoła. Zadupie- autostrada, pole. Brakowało tylko Don Kichota z La Manchy, starych młynów i jakiegoś pijanego, hiszpańskiego chłopa z pustą butelką wina w dłoni odpoczywającego w cieniu rachitycznego drzewka. Zacząłem iść przed siebie, co chwilę nerwowo sprawdzając sytuację za moimi plecami- niezręcznie byłoby, gdyby w taki piękny dzień jacyś biedni robotnicy musieli zdrapywać mnie z jezdni szpachelką i podawać na grabkach, zwłaszcza że podróż dopiero co się zaczęła. Rozpędzone samochody i ciężarówki mijały mnie co kilkanaście sekund. Po kilku minutach uznałem, że rozsądniej byłoby rozpocząć Safari po krzakach. Kiedy przechodziłem przez barierkę, butelka wody wysunęła się z plecaka i spadła na ziemię. Albo nie dokręciłem, albo gwint był jakiś wadliwy- zanim ją podniosłem, połowa wsiąkła w ziemię. Rzuciłem okiem na stojącą nieopodal tablicę informacyjną. Najbliższa stacja benzynowa- 9 km. Puściłem pod nosem wiązankę w kierunku wody, ziemi, krzaków, autostrady, gałązek z kolcami, dziwnych kijaszków w moich butach, słoneczka, chmurek i señory.

Zaczęło się po prostu bajecznie.


Nie spałem za długo. Przed 6 rano byłem już w Castellbisbal, gdzie w egipskich ciemnościach bezproblemowo udało mi się znaleźć drogę na stację benzynową. Prowadziła przez jakąś ciemną, leśną dróżkę wijącą się pod skalnym klifem, idąc przez którą mogłem narkotyzować się zapachem różnej maści zieleniny iglasto-szyszkowej i jakichś bardzo aromatycznych ziół. Zaczęło się całkiem romantycznie. Przepełniał mnie zachwyt związany z urokiem chwili oraz te uczucie, którego doświadcza się przed wejściem na scenę.
Tego dnia miało się okazać, czy dziwaczny pomysł który zainfekował mój umysł grubo ponad rok wcześniej wypali. No i…

…-Dlaczego się nie zatrzymujesz, ty pało?! Dlaczego mi to robicie?!
Druga godzina spędzona na stacji. W zasadzie nie było źle- na poprzednich tripach za granicą zdarzało się mi/nam czekać pół dnia. W Polsce też bywało niezbyt kolorowo.
Krzyczałem sobie dla zabawy.
Gorzej, że kierowcy patrzyli na mnie jak na psa z kulawą nogą lub wadliwy znak drogowy. To zły znak był. Nie było też prawie żadnych ciężarówek, mimo że stacja benzynowa dorównywała wielkością większości polskich lotnisk.. Czekałem, czekałem, trochę pogadałem z gościem odkurzającym liście (!), aż w końcu nadjechała moja zbawczyni w srebrnej karocy. Zerwałem się niczym gimnazjalista na hasło „impreza, dubstep, dziarki, najebka” i podbiegłem do bolidu. Włożyłem rękę do plecaka w poszukiwaniu mapki Hiszpanii.
Nie ma mapki.
Co ja z nią zrobiłem? Wydawało mi się, że jestem przygotowany dobrze. Error. Co by na to powiedział pan Jacek Pałkiewicz?
Wsiadłem, czując się lekko nieprofesjonalnie. Wybawicielka miała jakieś 45 lat i była skądś tam. Dowiedziałem się też, że nazywa się jakoś tam i jedzie gdzieś tam. Gadała trochę jak te umalowane matrony z seriali argentyńskich. Rozumiałem co dwudzieste słowo.
W takiej oto pociesznej atmosferze sunęliśmy przez malowniczy iberyjski krajobraz. Powiedziałem jej, że potrzebuję, żeby wysadziła mnie na stacji benzynowej, bo będzie koniec świata. Stacja benzynowa bueno. Nie ma stacji, jest problem. Powiedziała, że pewnie, spoko, luzik. Już zdążyłem wygodnie się usadowić, patrzę sobie zadowolony przez okno i myślę, że mam niezłe szczęście. Takiego bata. Otóż kilka kilometrów dalej señora przypomina sobie raptem jeden drobny szczegół- po drodze nie ma żadnej stacji benzynowej.
-Jak to NIE MA STACJI?
-Nie ma. Zapomniałam. Przykro mi. Naprawdę, rzadko tędy jeżdżę, zapomniałam. Przepraszam, no przepraszam. Przepraszam, tak.
Dialog ten powtarzamy jakieś dziesięć razy, po czym proszę ją żeby wysadziła mnie na autostradzie, bo miało być autostopem na Saharę, a nie autostopem na wieś.

Kazanie Januszowe: tak się kończy nieprofesjonalizm. Koniec kazania, dziękuję.

W ten właśnie sposób straciłem okazję na złapanie jakiegoś pojazdu prosto na południe, albo chociaż dalej, niż szalone 30 km, na idealnie skrojonej do tego celu stacji benzynowej, na której w najgorszym przypadku mogłem rozbić namiot albo kupić obiad.

Po kilku godzinach maszerowania pośród krzaków, ulic i cieni plecak zaczął mi ciążyć. Zaczęło ciążyć mi też życie, słońce (które zdążyło wspiąć się zbyt wysoko) oraz głosy w głowie.

Wspaniała wyprawa autostopowa Janek. Wspaniała podróż, wspaniała toaleta i wspaniałe ręczniczki z McDonalda. Jesteś niesamowity.

Owszem, szlajanie się po autostradach, zwiedzanie europejskich stacji benzynowych i jedzenie pogniecionych kanapek było zabawne w liceum, ewentualnie na początku studiów.  Dość brutalnie doszło do mnie, że wcale mnie już to nie bawi. Poczułem się jak dorosły facet biegający po rynku w czapeczce ze śmigiełkiem i czerwonych podkolanówkach. Na domiar złego zacząłem zastanawiać się co inni robią w tej chwili, jak gdyby miało to jakiekolwiek znaczenie. Musiałem stracić morale. Nieznośną i parszywą mendą potrafię stać się w dwóch sytuacjach: kiedy jestem niewyspany i kiedy jestem głodny. Spanie na ulicy nie było opcją, ale mogłem zjeść bocadillo z serem i fuetem. Urządziłem sobie ucztę na rozłożonej metr od barierki pelerynce przeciwdeszczowej. Pomiędzy kęsami doceniłem groteskowość i unikalność sytuacji i trochę się wyciszyłem. Doszedłem do całkiem ładnego miejsca. Co prawda przed nosem miałem jakąś średnio urodziwą fabrykę, ale kilka kilometrów dalej rozciągał się panoramiczny widok na urokliwe, leżące na wzgórzu miasteczko. Niebo było błękitne, słońce grzało, a na siedząco było to dużo przyjemniejsze doznanie. Za plecami stało natomiast  kilka starych wiejskich domków i wielki młyn wiatrowy, taki sam jak na amerykańskich filmach z południa.


Do stacji zostało jeszcze ponad 5 kilometrów. Słońce upodobniło mnie do radosnego murzynka z fikuśnym, czerwonym noskiem. Niestety, znowu się zaczęło:
-To jest do dupy. Mógłbyś teraz robić coś sto razy lepszego niż chodzenie po autostradzie z żołądkiem wypełnionym wczorajszą kanapką. Mógłbyś coś nagrać, mógłbyś coś poczytać, mógłbyś…
-Zamknij mordę! Słońce świeci, jest malowniczo, po raz pierwszy od kilku miesięcy zjadłem śniadanie w naprawdę ciekawy sposób. Jedziesz sobie sam na Saharę, człowieku. Przestań skamlać jak mała suczka.
-Będziesz spał na autostradzie. Spędzisz tydzień na hiszpańskich stacjach benzynowych jedząc plastikową żywność w kosmicznej cenie, aż w końcu zbankrutujesz. Załamiesz się i zaczniesz oszukiwać. Pojedziesz autobusem. W końcu będziesz musiał zadzwonić po pomoc, jak już ugrzęźniesz w jakiejś dziurze 90 km od Barcelony. Będzie obciach po pachy. Schudniesz do 15 kg. Dostaniesz czyraków i trądu. Wyłysiejesz.
-…
-Czemu nic nie mówisz? Jestem twoim umysłem. Rozmawiaj ze mną.
-…
-Rozmawiaj ze mną! Karm czarne myśli! Co ty myślisz sobie, że naczytałeś się jakiś wschodnich filozoficznych pierdół i jesteś klimatowy?
-… … … … … … … … …
-…Proszęęęęęęęe-cięęęę-MYŚL! MYŚŚŚŚLLLLL-COŚ! USTOSUNKUJ SIĘ JAKOŚ!!
-……………………………………………………..
-Wygrałeś. *Pufff*
Chciałoby się napisać, że zacząłem myśleć pozytywnie. Nie do końca, po prostu przestałem myśleć w ogóle. Żadnego dialogu w głowie nie trzeba kontynuować. Można po prostu zamknąć japę i cieszyć się chwilą.
Zrobiło się dużo ładniej, dużo spokojniej i dużo ciszej.
Chwilę później zachciało mi się śmiać. To prawie zawsze działa w ten sposób.
W ciągu kilku następnych minut autostop złapał się sam. Na drodze wchodzącej na autostradę zatrzymał się jakiś starszy don panicz i zaprosił mnie do samochodu. Wysadził mnie na najbliższej stacji.
Tutaj też było pod górkę. Znalazłem polską ciężarówkę, której kierowcą był typowy, swojski pan (tutaj wstaw dowolnie- Mietek, Andrzej, Wojciech, Stefan itd.). Biedny, siedział tam już czwarty dzień, bo coś się zepsuło i musiał czekać aż oryginalne części z Polski przylecą samolotem. Co mnie zaskoczyło, od czterech dni nie opuścił terenu stacji, bo cośtam-cośtam. Zacząłem się zastanawiać, czy tylko ja cierpię na takie poznawcze ADHD. Przez ten czas zwiedziłbym pewnie pół Hiszpanii na pieszo. Po kilku godzinach na krawężniku – tym razem w prawie niezakłóconej ciszy- zauważyłem puste, niemieckie autokary. Podszedłem do pierwszego lepszego i spytałem grupkę wąsatych panów z brzuszkami czy szprechają w dojczu- w sumie trochę głupie pytanie, bo słyszałem wcześniej, że szprechają.  Ale oni tego nie wiedzieli. W ciszy jarali szlugi, natomiast odpowiedź mnie zaskoczyła:
-No (czyt. Noł).
No to przeskoczyłem na angielski.
-Ale co „nie”. Skąd panowie jesteście?
-Nie jesteśmy z Niemiec- Po niemiecku odpowiedzieli tym razem.
-Austria?
-Nein. Nicht verstehen.
No, żartownisie tacy. Mieli jakieś dziwne miny, jakby chcieli a nie mogli. Olałem ich i wróciłem na swój luksusowy krawężnik. Po godzinie uznałem, że zdecydowanie nie mam ochoty na nocleg w tym miejscu i że trzeba spróbować jeszcze raz. Znów zaatakowałem autokary. Tym razem dialog prowadziło między sobą dwóch bardziej sympatycznych przedstawicieli rasy aryjskiej. Dla odmiany postanowiłem zadać nieco bystrzejsze pytanie- dokąd jadą. Chwilę później siedziałem w pustym autokarze z klimatyzacją, darmową herbatką i ciastkiem, słuchając jak gruby kierowca z perfekcyjnym amerykańskim akcentem prezentuje nam co bardziej znane, klasyczne oraz hipisowskie kawałki z lat 60tych i 70tych.
- I saaaaaaay!!! I don't like crickeeeeet, uuh… oh no! I love it! 
I don't like cricket, no no, I loooooove it!!! …
-Ma pan naprawdę dobry akcent. Mieszkał pan w Stanach?
-Nie, po prostu kocham śpiewać. Zawsze śpiewam podczas jeżdżenia. I pod prysznicem. To jest prawdziwa, żywa muzyka. Ludzie kiedyś grali na gitarach, nie na komputerze i
…your head is humming and it won't go, in case you don't know!...
The piper's calling you to join hiiiim, dear lady, can you hear the wind blow, and did you knooow...!

Facet radził sobie naprawdę dobrze. Jego kolega był trochę mniej zachwycony- pewnie musiał słuchać tego kilka razy w tygodniu.
Krajobraz za oknem zaczął się zmieniać. Zza skał wylał się błękit morza śródziemnego. Później góry i malownicze wioski. Bajka. Zjadłem coś i osunąłem się w sen, myśląc o tym, jak bardzo w ciągu jednego dnia zmienił się mój nastrój i moja sytuacja, kiedy tylko przestałem zrzędzić jak stara przekupka.
Po pożegnaniu się z szalonymi aryjczykami zaliczyłem kolejny przybytek samochodowy. Zaprzeczył on niejako moim wcześniejszym przemyśleniom, jakoby stacji benzynowych nie warto było już zwiedzać. Ta była niesamowita. Autostrada biegła w dół, pośród zielonych krzewów i palm. Na horyzoncie, kilkaset metrów dalej i kilkaset metrów niżej, bo widok rozciągał się z naprawdę dużego wzniesienia, błękitne morze zlewało się z niebem. Sielankowości widoku dopełniała linia miejska Walencji i kilka rozczapierzonych chmurek na niebie.
Co ciekawe, spotkałem tam kolejną Niemkę, która udawała, że nie zna niemieckiego i absolutnie nic nie rozumie. Nastąpiło również (pierwsze) spotkanie (pierwszego stopnia) z marokańską kulturą. Samochód osobowy, stary szrot, wyładowany po brzegi dorobkiem ostatnich 40 lat, który to dorobek formował mniej-więcej trzymetrową wieżę również na dachu samochodu - coś jak w reklamie Ikei. Oprócz tego do pojazdu jakimś cudem wchodziło muzułmańskie małżeństwo i pokazowy rezultat ich pożycia- jakiś pryszczaty czternastolatek oraz mała dziewczynka z brudną buzią i w spodenkach ubrudzonych jakąś tajemniczą, brązową substancją. „Zapytałem” ich (bo nie znam francuskiego ani arabskiego) czy mogę się zabrać z nimi- chociaż wiedziałem jaka będzie odpowiedź- bardziej po to, żeby zobaczyć, co się stanie.
Nic się nie stało- popatrzyli tylko jak na idiotę.
Po godzinie chodzenia i pytania różnych ludzi oraz kolejnej godzinie spędzonej pod latarnią,  która służyła za worek bokserski sfrustrowanym autostopowiczom (niektóre wpisy były np. z początku lat 90, rozpocząłem więc romantyczne rozmyślania o tym, co teraz mogą robić ci ludzie, ile wtedy ja miałem lat, co robiłem i tego typu banialuki) uznałem, że czas na kolejny obchód i dręczenie strudzonych kierowców.
BUM! Dwa marokańskie Tiry! Siedzieli sobie i wcinali jakąś dziwną papkę bełkocząc coś po arabsku. Mieli sympatyczne gęby. Podszedłem i zaczęliśmy niedorozwiniętą rozmowę, podczas której próbowałem wytłumaczyć im, że nie rozmawiam po francusku, że jadę na stopa do Maroka... że naprawdę nie pojmuję francuskiego... że chcę z nimi, że może jakiś inny język, bo mój francuski słabo... i że ja na prawdę łapię stopa, bo jadę do Maroko. Po dziesięciu minutach prób nawiązania jakiegokolwiek kontaktu prawie zaschło mi w gardle, a oni dalej patrzyli na mnie tak, jak wy patrzylibyście na pijanego chińczyka próbującego wytłumaczyć wam teorię względności. 
Po jakichś pięciu sekundach wymownej ciszy zaczęli znowu gadać między sobą, czasami niepewnie rzucając na mnie okiem. Czując lekkie zażenowanie począłem szukać rozmówek polsko-francuskich, przeglądać kartki, ale wszystko co wydrukowałem wydawało się wyjątkowo nieprzydatne. Dalej zerkali na mnie z rozbawieniem, ciągle ignorując. Zrezygnowany odszedłem grzać miejsce pod latarnią.
I znów- po kilkudziesięciu minutach, przeczytaniu wszystkich latarnianych wpisów i dopisaniu swojego (Czy istnieje gorsze miejsce na świecie do łapania stopa?) uznałem, że spróbuję jeszcze raz, bo taka okazja może się już nie zdarzyć. Przed wyruszeniem w drogę należy zebrać drużynę, a w interakcjach społecznych należy próbować, aż usłyszy się stanowcze„nie”. Spytajcie Piotra Fronczewskiego i socjologów w źle skrojonych garniturach.
Podszedłem do nich znowu. Dalej jedli. Użyłem uśmiechu nr 3 , najprostszych form językowych znanych mi w angielskim i dość przystępnej gestykulacji. Znów minuta wymownej ciszy. Zaczęli coś uzgadniać między sobą. Marokańczyk zaczął patrzeć mi głęboko w oczy. I patrzył, patrzył, patrzył..
Trochę mu to zajęło. Może oglądał moją duszę jakimś starym, arabskim sposobem.
-No...no to za piętnasto..no…taście minut ty… być. – odpowiedział w końcu piękną angielszczyzna i naprawdę pięknym uśmiechem.
Autostop prosto do Maroka złapany w pierwszy dzień. A tyle się nasłuchałem o parkach jadących trzy dni z Barcelony do Walencji. Liczba obleśnych kanapek kupionych na stacji benzynowej: 0. Liczba noclegów na stacjach benzynowych: 0. Dotychczasowy totalny koszt przejechania całej Hiszpanii, nie licząc pociągu z Barcelony: 0 euro. Dziękuję, dobranoc.



Mimo, że nie operujemy żadnym wspólnym językiem, zaprzyjaźniamy się bardzo szybko. Filali wbrew pierwszemu wrażeniu okazuje się bardzo komunikatywny. Rozmawiamy rękoma, po „niemiecku”, „angielsku”, „hiszpańsku” oraz w językach, które jeszcze nie istnieją, ale rozumiemy praktycznie wszystko, co mamy sobie do przekazania. Czasami dzwoni telefon i Filali opieprza kogoś po arabsku (zapewne są to czułe rozmowy z żoną, ale mój mózg właśnie w taki sposób rejestruje ten język). Mój humor zostaje wystrzelony w kosmos. Nigdy nie ćpałem heroiny, Włodzimierza ani innego świństwa, ale myślę, że to podobne uczucie. Ekstaza. Mój nastrój od rana zmienia się o sto osiemdziesiąt stopni. O siedemset dwadzieścia, o tysiąc pięćset sto dziewięćset. Mój system emocjonalny kręci bączki i jest to absolutnie niesamowite, jeśli ma to jakikolwiek sens. Jednocześnie odczuwam niezwykły, niczym niezmącony spokój. 
Właściwie nie wiem, co mi się wtedy stało i dlaczego, ale chyba doznałem częściowego oświecenia. Jak niewiele potrzeba do szczęścia, jak zmieniają się priorytety kiedy zmienia się styl życia, nawet na chwilę. Co naprawdę jest problemem, a co nie. W sumie to nie o to chodziło- raczej o tu i teraz. Właściwie to nie mam pojęcia, jak to opisać, żeby nie brzmieć jak zapaleni świadkowie Jehowy na cotygodniowym spotkaniu grupy MLM. Bądź co bądź, było to doznanie na granicy mistycyzmu. Nie żartuję.
Jedziemy coraz dalej na południe, a krajobraz za oknem powoli zmienia się na pustynny. Słońce zaczyna zachodzić. Filali odpala jointa. 
-To jest bomba, człowieku!
-Bomba?
-Bomba! Buuuum!
-Al kajda?
-BOMBA! AL KAJDA! 
Nie chcę palić, bo niczego więcej nie potrzeba mi do szczęścia, ale nie mam wyjścia, chyba że przez okno, więc kilka minut później odlatuję na Marsa. Nasze dialogi stają się przekomiczne. Trudno nam się zrozumieć, ale kiedy już pojmiemy przekaz, wybuchamy śmiechem. I tak prawie całą drogę, co kilka minut. Wieczorem dojeżdża do nas drugi tirowiec, oglądamy w kabinie The Simpsons z hiszpańskim dubbingiem. Jemy tajin. Jeszcze więcej haszu. Spacer po sadzie oliwnym. Nocleg w Tirze.
Wstajemy o świcie. Witają mnie takie widoki:


Na śniadanie pyszna kanapka ze smażonymi kalmarami w przydrożnym barze.
Cały kolejny dzień kontemplacji piękna Hiszpanii z kabiny. Po południu darmowy prom, darmowy prysznic i obiad, bo chłopakom nie chce po raz kolejny przerabiać tego repertuaru, więc dają mi swoje kupony.

Wychodzę na pokład. Patrzę na południe. Wiatr wieje w twarz, ciężko otworzyć oczy. Pachnie morzem.
Na północy widać Gibraltar.
Chwilę później, na południu, zza oceanicznej mgły wyłaniają się pierwsze zarysy Afryki.

Życie jest piękne.



1 komentarz:

Kamil pisze...

rozmowy z umysłem podczas podróży sa najlepsze;]
pisz ta ksiazke szybko, bo czyta sie super