sobota, 29 września 2012

Norge Solo Trip.



Jak wszystkie dobre pomysły, ten również przyszedł niespodziewanie.


Był pierwszy dzień po przedostatniej sesji na licencjacie, 4 lutego roku ponoć ostatniego 2012. Siedziałem na krześle w stanie kacopodobnym, gapiąc się tępo w komputer po miło spędzonym wieczorze, gdy dotarło do mnie, że to moje pierwsze ferie od wielu lat, czyli ponad 2 tygodnie wolnego. Że może zamiast siedzieć przy komputerze i kleić kwaśne bity, imprezować, biegać po dachach poznańskich wieżowców albo wracać na rodzinne zadupie, warto byłoby gdzieś wylecieć? Może jakieś last minute. Ja, słońce, książki. Że samemu mógłbym polecieć, bo pewnie nikt nie będzie mógł. Opalić dupsko, odpocząć. Może dospołecznić jeszcze trochę.
Chciałem zaspokoić moje poznawcze ADHD i jednocześnie przebimbać sobie ferie. Wyjazd na last minute dałby mi upragniony odpoczynek po 2 tygodniach nauki i obserwowania syberyjskiej pogody za oknem, ale nie zaspokoiłby mnie podróżniczo. Nie bardzo dysponowałem wystarczająco dużym funduszem emerytalnym, ale perspektywa ucieczki przed chamską polską zimą kusiła tak bardzo, że od razu wziąłem się za poszukiwania.  
I tak poszukiwałem kilka godzin. I jeszcze trochę dłużej. Pół dnia zleciało. Sprawdzam Maroko- temperatura na Saharze- 8 stopni Celsjusza. Koniec świata. Egipt- ciepło, ale mnie nie stać. Nie dla psa kiełbasa. Sharm El Sheikh zostało stworzone dla Pana Andrzeja na Wakacjach. (http://www.youtube.com/watch?v=uDflftpAa58)
I tak poszukałem jeszcze trochę, i tak nic nie znalazłem, i tak się trochę załamałem. Za oknem pada śnieg, mróz, zimno, szaro, buro, ponuro, jakiś koślawy pies drze mordę jakby go ktoś w pupsko gwałcił, a ja leżę na łóżku, patrzę w sufit i wkurwiam się, że pół dnia przeleciało mi na bezowocne poszukiwania jakiegokolwiek lotu. Raptem mi się przypomina, że moi kumple zamieścili na fejsiku jakieś zdjęcia z Paryża. Znaleźli tani lot i wybyli sobie na kilka dni, o czym ja nie wiedziałem, myśląc wtedy, że pojechali na stopa. I co, ja miałbym być mniej podróżny i mobilny od nich? Włączył się pierwotny zmysł rywalizacji i przechwałek. Zrywam się z łóżka, odpędzam marazm. Tak się bawić nie będziemy.
Wstałem i szukam dalej. Nie ma ciepłych krajów, bo wszystkie oziębły albo podrożały, w końcu niedługo koniec świata, wiadomo, to polecę chociaż gdziekolwiek, myślę sobie. Stwierdziłem również ochotę na autostop i couchsurfing, ale przy jednoczesnym braku ochoty na odmrożenia, tak więc pomysł udania się gdziekolwiek w miarę blisko, np. na Litwę zdechł bardzo szybko w przedbiegach.

Więc może po prostu znaleźć najtańszy bilet lotniczy do jakiegokolwiek kraju, gdzie jest chociaż trochę ciepło, albo do Skandynawii i ruszyć w drogę? 
O proszę, Skandynawia, uwielbiam chyba wszystko co skandynawskie. Robią świetne filmy, dobre samochody, meble, zajebistą muzykę, piszą świetne książki i baśnie, mają ponoć niebieskookie blondynki, fiordy i takie tam. No to Skandynawia raz, poproszę.
Wulgarny wpis z pamiętniczka:
„Kurwa, znalazłem zajebisty lot do Stavanger. Mniej niż 300 zł w obie strony. Chcę lecieć. Kurde bela. Ekscytacja rośnie tak bardzo, że nie wiem, za co się zabrać.”
Całą resztę dnia i następny kolejny spędzam na wysyłaniu wiadomości na CS. Gdańsk i Stavanger. Z Gdańska dostaje sto wiadomości na godzinę.

Żadnych wieści z kraju wikingów.

Dostaje kolejne propozycje z Gdańska. Przebieram w ofertach noclegu niczym The Rolling Stones w kobietach.
Zero wieści z Norwegii.
Idę na piwo, mówię znajomym że lecę. Wracam.
Wow. Jest wiadomość z Norwegii. Sorry, nie możesz u nas spać, pławimy się w ropie naftowej i jemy surowe łososie, żonglujemy diamentami, życie kureskie, wiesz, nie ma czasu, sam rozumiesz. Czy jakoś tak. W każdym razie nie da rady.
Następnego dnia śmigam na pociąg do Gdańska. W pociągu ostatecznie umawiam się na nocleg z niejakim Piotrem. Później okaże się, że też jest socjologiem, a jego wiedza jest tak wielka, że dostanę kompleksów z których już nigdy się nie wyleczę i codziennie wieczorem będę musiał jeść lubczyk. W pociągu oczywiście, jak to w pociągu. Wchodzę ubrany na zimowo, a tam sauna. Jakaś pani skarży się, że trzymała buty na grzejniku i podeszwy sobie spaliła. Nie wierze jej. Pokazuje mi. Faktycznie, spaliły jej się pieprzone podeszwy, tak podkręcili ogrzewanie, skubani.
Opieprzam bardzo grzecznie panią konduktor, wskazuje błędy w rozumowaniu polskich kolei państwowych, mówię, że nie tędy droga, wskazuję alternatywną ścieżkę postępowania i mówię, że trzeba mieć w życiu jakieś wartości moralne. Pani przeprasza, mówi, że trochę ich chyba poniosło i że zaraz wyłączy. 
Zaraz nie wyłącza. 
W ogóle nie wyłącza. 
Po kolejnym zażaleniu z mojej strony pokazuje mi inny przedział, w którym jest trochę chłodniej, bo grzejnik się rozdupczył. Nie mam pytań, zwłaszcza że zdążyłem już pójść do ubikacji i zdjąć kalesony, getry, garsonkę, palto, trzewiczki, szaliczek, apaszkę, rękawiczki, czapeczkę, podwójną parę skarpetek, pantofelki, kamasze, kontusz, ocieplacz i futerko. Kto przebierał się w ubikacji w PKP wie dobrze, przez co przeszedłem. Zmieniam przedział, faktycznie jest chłodniej. Niemniej jednak przez 9 godzin w pociągu, czy ile tam się jedzie z ZG do Gdańska, cierpię.
W Gdańsku spotykam się z Piotrem, zajebisty koleżka. Idziemy sobie na rower, pokazuje mi miasto. Wypieprzam się o krawężnik jak ostatnia ofiara losu i trochę masakruje sobie kolano, ale i tak jest miło. Nauczka, żeby nie jeździć po alkoholu, nawet jak ktoś naciska. Rozmawiam z jakimś pijanym Francuzem, ludzie w pubie grają na gitarach i śpiewają. Gadamy o socjologii, psychologii, podróżach. Bardzo inspirujące doświadczenie i jak wspomniałem wyżej, przez przerost doświadczenia i wiedzy Piotra również trochę dołujące, przez co mobilizujące zarazem. Opowiada, że spędził sam dwa tygodnie w Szkocji, przemierzając torfowiska, pola i lasy. Nawija mi o dziewiczej Macedonii. Notuje w pamięci te pomysły na podróż.
Wracamy. Sprawdzam laptopa. Następnego dnia rano wylot. Kurwa, ZERO ODPOWIEDZI Z NORWEGII. Gdzie ja, co ja, jak ja? Jeden z najdroższych krajów świata, zima jest, północ, w krzakach będę spał?
Siedzimy jeszcze trochę, gadamy, poznaję jego dziewczynę. Chyba pierwszy raz naprawdę zazdroszczę komuś kobiety. Piękna, inteligentna, powabna, zgrabna, inteligentna. Z klasą. Nie pieprzy głupot. Ładny głos. Inteligentna. Tworzy, brązowe oczy, brązowe włosy, czerwone usta i inteligentna. No proszę.
Przed samym zaśnięciem czuję już lekką tremę. Jeszcze raz sprawdzam Couchsurfing. JEST! Jakiś rudy Islandczyk z sympatyczną gębą. Przeprasza, że nie odpisywał, ale coś tam. Mogę wpadać, mieszka z kumplami, nie wyjdzie po mnie bo pracuje, ale ogarnę sobie sam.
No i lecę. W bydłolocie ryanaira zaczyna się wiocha, czyli tradycyjne polaczkowo. Banda jakiś osiedlowych byczków/koksów z wydziaranymi tribalami i mądrościami życiowymi typu "jp" wnosi alkohol. Cuchnie od nich starym dworcowym pijakiem. Drą ryje. Dopiero co się porobili, a już planują kolejne zapijanie pałki w Norwegii. Bezproblemowe życie, myślę sobie. Podchodzi do nich steward i upomina. Wyśmiewają go od pedałów, oczywiście tylko kiedy stoi do nich tyłem. Chłopak się wkurwia. Grozi im policją norweską (naziści ich nauczyli ordnungu, dają takie mandaty, że ludzie muszą wycinać sobie nerki, że zapłacić za przejście na czerwonym). Działa. Koksy miękną, pedał ich wystraszył. Chłopiec w włoskami na żel i buźką a'la Krzysiu Ibisz kontynuuje pocisk, a koks coraz bardziej wierci się na fotelu. Nie ma już miny kozaka, wygląda teraz bardziej jak kot srający na puszczy.

Boi się bałwan przyznać, że pił, chociaż wszyscy widzieli. „A co mi zrobicie, jak się przyznam? Nie przyznam się”. Tępy, cwaniacki uśmiech na gębie. Sam mam ochotę przyjebać mu z laczka. Co za trzoda. W końcu idzie po rozum do głowy, przyznaje się że chlał. Dostaje ostatnią szansę. Steward odchodzi, wraca do kabiny, znowu rzucają jakiś tekst o pedałach, chociaż jeszcze przed chwilą mieli wymalowany strach na twarzy i spuszczone łby. Wstyd mi za rodaków, na przykład przed Norwegami. Byłoby mi też wstyd przed Anglikami, ale wiem sam jak oni potrafią wychlać i co robią w Krakowie, więc mam w ich w dupie, niech idą na tłustą rybę bez smaku i frytki. Ledwo siadam i zapinam pas, samolot już podchodzi do lądowania. Bardzo krótki lot, koło godziny. Miałem plan jeżdżenia autostopem. Patrzę przez okno, a tam pieprzone puzzle. Wysepka na wysepce. Mozaika. Malutkie skrawki lądu porozrzucane na błękicie wody, na każdej po jednym, dwa domki. „No to sobie pojeździłem na stopa.”

Widok piękny. Przelatujemy nad fiordem. Góry, chmury, biel, granat, przestrzeń, posępne i cudowne widoki.
Ląduję na jakimś zadupiu. Dojeżdżam busem do miasta, wydając na to około stu tysięcy złotych, czyli standardowa komunikacja skandynawska. Doświadczyłem tego również w Danii, gdzie za przejazd autobusem w mieście przez 2 przystanki zapłaciłem około 15zł. Wiadomo, nie powinno się przeliczać cen. Ale się przelicza, ma się trochę z żyda.
Urokliwe miasteczko. Bardzo norwesko. Port, wielkie statki. Małe, białe śliczne domki, jak z klocków. Wyglądają trochę krucho, ale to tylko dodaje im uroku. Atmosfera relaksuje. Słońce odbija się od białego śniegu i lodu. Po środku miasteczka zamarznięte jezioro. Ptaki. Ludzie. Życie. Jestem gdzieś indziej, sam. Pięknie.
Misja znalezienia mojego miejsca zamieszkania. Trochę się gubię. W międzyczasie zauważam, że Stavanger to miasto fryzjerów. Więcej tam zakładów fryzjerskich niż kebabów w Berlinie, banków w centrach polskich miast i prostytutek na wylotówkach. Nie, nie, nie. Jeden przy drugim, dosłownie. Fryzjer na fryzjerze. Paranoja. Ładne blond włosy, po co tak obcinać?
Dzwonię do Bjarniego. Mówi, że jest w pracy, tłumaczy mi co i jak, ale coś mi dalej nie idzie. Z okna wychyla się dwóch kochasiów. Przytulają się chłopaki i uśmiechają zalotnie. Nie daje się i pytam o drogę. Okazuje się, że przez 20 minut chodziłem wokół mojego miejsca destynacji, ale nie widziałem wejścia. Dziękuje im, wracają do okazywania sobie czułości. Później dowiaduje się, że przebierają się za kobiety i robią zdjęcia w lustrze. Co kto lubi.
No i jestem. Świetne, klimatowe miejsce. Taki mały dwupiętrowy domek trochę jak z muminków, a tam 4 Islandczyków. Taki oto wpis zamieściłem na fejsiątku po powrocie:

"Home Sweet Home

-W Norwegii zimą jest cieplej niż w PL, nawet w obrębie koła podbiegunowego bywa takoż, bo prądy oceaniczne ocieplają klimat. Można więc spokojnie uciekać tam przed chamską polską zimą. Wyjątkiem są fiordy, tam się umiera.

-J. norweski to straszne dziadostwo. 
Brzmi trochę jak pijany Niemiec brytyjskiego pochodzenia z porażeniem mózgowym i jamochłonem zapchanym kiełbasą na balu wikingów. 
Nie dość, że są 4 odmiany norweskiego, to jeszcze każdy człowiek ma inny akcent. Nikt nie wie o co chodzi i nie mogą się dogadać. Dochodzi już do tego, że do norweskich filmów w norweskiej TV puszczają norweskie podpisy, żeby Norwegowie mogli zrozumieć, o co chodzi po norwesku (serio :D).

-Za to islandzki jest całkiem ładny i pocieszny. Puci.

-Islandczycy to bardzo spoko ziomki, na początku trochę wstydliwi, ale w krótkim czasie można poczuć się jak wśród swoich.

-Clubbing wygląda tak samo jak w Polsce. Najładniejsze/najbardziej stuningowane dziewczyny stoją same, bo każdy się boi podejść.
Jeśli jedna laska podchodzi do faceta i bajeruje, to druga robi wszystko żeby ją odciągnąć, bo sama pewnie się zgubi i umrze z głodu w klubie.
Pozdrawiamy, Druga.
Dodatkowo czasami trochę śmierdzi rosołem, ale za to Dj'e umieją chociaż miksować kawałki, mają świadomość istnienia innych gatunków muzycznych niż dupstep i grają na włączonym mikserze :D

-Oczywiście zachęcam również do samotnego podróżowania- jest szczególnie fajne, gdy noc przed wylotem do kraju w którym jest niezbyt tanio i mimo wszystko niezbyt ciepło nie wie się, gdzie się będzie spało.

+News- nie dość, że mają w Norwegii tyle ropy, że już nie wiedzą co z nią zrobić, to jeszcze odkryli tydzień temu kolejne złoże, które starczy co najmniej na kilkadziesiąt lat trwonienia. Ale żeby nie było- dokopali się parę dni temu do największego na Ziemi złoża diamentów.  Kurwa, przelewa się :D"
Ogólnie sprawa wyglądała tak- chciałem wejść na Preikestolen, znane też jako Pulpit Rock.  To był jeden z głównych motywów podróży. Nie udało się.
Wszystko było zaśnieżone, oblodzone, dwa dni wcześniej zginęło tam kilka osób
Chciałem również pojechać do Bergen albo stopem na samą północ, do Tromsø. Dupa, za zimno, za drogo, za mało czasu. Bez przesady. Myślałem, że może załapie się na zorzę polarną. Za nisko na południe.
Nie zobaczyłem żadnej rzeczy, którą sobie zaplanowałem. I co? I tak było zajebiście. 
Spędziłem pięć świetnych dni z niesamowitymi ludźmi z Islandii, dowiedziałem się wiele o ich pięknym kraju. I o Norwegii. Poćwiczyłem angielski, zwiedziłem miasteczko i pobliskie wysepki. Popłynąłem na Lysefjord. Zobaczyłem Preikestolen, tyle, że od dołu. 
Byłem podrywany przed Norweżkę w klubie, odkryłem, że alkoholem w Norwegii nie da się upić, pierwszy raz od paru lat grałem w świetne gry planszowe. 
Poznałem tyle nowej muzyki, że do teraz nie byłem w stanie wszystkiego odsłuchać (z czego większość Islandzka…państwo wielkości Lublina, a chyba więcej dobrej muzyki niż w całej Polsce albo i całej Europie łącznie). 
Na przykład: http://www.youtube.com/watch?v=p6vAn25I4h4 - Polecam!

Poznałem pisarza, który zna osobiście Geira Jenssena aka Biosphere (jak ktoś ma zboczenie na punkcie ambientu to będzie wiedział, kto to). Mieszkałem u niego dwa dni. Poznałem kolejną inspirującą historię życiową. 
Facet studiował dziennikarstwo w Anglii, później poszedł ze znajomym do Santiago de Compostella. Przeszedł pieszo całą trasę. Polecam wygooglować, jest to kawałek. Wrócił, pisał jakieś artykuły, utrzymując się na krawędzi nędzy pisał po angielsku książkę o Santiago. Skończył, wydał samodzielnie, później bodajże nawet kupiło ją od niego jakieś wydawnictwo. Milionerem nie jest (na norweskie standardy, na polskie może i tak), ale rachunki mu to opłaca, poza tym w pisaniu chodzi o coś więcej. Później zaczął studiować inny kierunek. Następnie przebranżowił się zupełnie, wrócił do Norwegii i teraz pracuje jako specjalista od Public Affairs w wielkim koncernie naftowym (nie będę robił kryptoreklamy). Facet gadał po angielsku lepiej niż niejeden Anglik, częstował pyszną herbatą, podróżował chyba wszędzie, Grenlandia, Kuba, Afryka, Ameryka Południowa, widziałem albumy. Niesamowite, inspirujące życie. Spędziłem z nim walentynki, jakkolwiek dziwnie to brzmi i chociaż dziwnie było bez kobiety (nie , serio, nie uznaje tego durnego święta, tak samo dzień kobiet, powinien być codziennie) to było jedno z ciekawszych waleń w tynki w moim życiu. Ludzie, którzy nie mają telewizora w domu to najczęściej ludzie ciekawi.
Moja pierwsza samotna podróż. Zabawne. Zaczęło się od uświadomienia sobie, że po raz pierwszy mam ferie, że nie muszę spędzać ich całych przed komputerem, na imprezach, ze znajomymi, że może warto zrobić dla odmiany coś innego, wyrwać się w innym czasie, niż tylko wakacje.
Doświadczyłem bezcennego uczucia idąc samemu z plecakiem przez słoneczne, śnieżnobiałe Stavanger. To właśnie chyba to uczucie, które ludzie nazywa wolnością.

Nikt mi nie mówi, co mam robić, gdzie mam iść, gdzie nie iść, gdzie najpierw, gdzie później. Co zjeść, za ile, o której wracać. Przez jakie miasta, gdzie po co i kiedy. Nikt nie stęka nad uchem. Idę gdzie chcę i jak chcę. Pamiętam podróż autostopem do Holandii. Przed samym Amsterdamem kolega wymiękł, że nie, bo on musi do Kasi. I na nic moje tłumaczenia i na nic moja żenada, że pisał listy codziennie, a że jeden dodatkowy dzień go nie zbawi. I wrócił do Kasi. Był w Holandii 2 tygodnie i nie widział Amsterdamu. I tak kilka tygodni później zerwali. Ja widziałem Amsterdam już rok wcześniej i jeszcze miałem tam wrócić, ale chodzi o sam fakt, że nie czułem się w 100% wolny. Także pierwszy raz doświadczyłem samotnej podróży i zakiełkowała myśl, żeby to powtórzyć. Ale bardziej hardkorowo, nie do Europy, nie do serca cywilizacji. Gdzieś, gdzie będzie to stanowić dużo większe wyzwanie.

Myśl dojrzewała cały rok. To była bardzo ważna podróż. Nabrałem wiary.


P.S
Zgadnijcie, co się działo w pociągu powrotnym z Gdańska? Powtórne zlodowacenie, bobsleje, łyżwy, lodogryf. Przeziębiłem się. Viva PKP! 

Brak komentarzy: