wtorek, 27 listopada 2012

Podróże nie kształcą.



Mawia się, że podróże kształcą. Ja natomiast twierdzę, że jeżeli ktoś jest debilem (a najczęściej zostaje się nim z wyboru), to już nic mu nie pomoże, zwłaszcza krzątanie się po kuli ziemskiej. Są ludzie, którzy zdecydowanie powinni zostać w domu i nie robić już trzody.
Mówię tutaj zarówno o backpackersach, którzy czynią wszystko, żeby wyglądać jak bezdomny Bob Marley, jak i sponsorowanych przez rodziców wielkich odkrywcach niezbadanych lądów, których wiekopomne czyny tak napompowały ich ego, że przed napisaniem do nich jakiegokolwiek maila oczekiwaliby, abyście najpierw nałożyli garnitur.

W liceum miałem tysiąc pomysłów na minutę (dotychczas niewiele się pod tym względem zmieniło). Jednym z nich były studia za granicą. Marzyła mi się Australia i całkiem „na poważnie o tym myślałem”. Większość licealistów cechuje duża ilość siana we łbie i ze mną nie było inaczej- wiedziałem, że to nie jest tania zabawa, ale w najbardziej ponurych wizjach nie dostrzegałem nawet jednej piętnastej kosztów, które trzeba ponieść. Postanowiłem zasięgnąć porady od ludzi, którym się udało. Napisałem do jednego faceta, który studiował „Special FX” w Melbourne. Nakreślił mi, jak mniej więcej sprawa wygląda, powiedział wprost, że ma szczęście- bardzo dzianych rodziców- i że z tego korzysta. Był bardzo miły i rzeczowy. Rozwiały się moje pierwsze złudzenia, ale próbowałem dalej. W tamtych czasach wydawało mi się, że ludzie robiący w życiu niesamowite rzeczy są zazwyczaj wspaniali w ogóle – również w kontaktach z innymi.
W ogóle, dużo mi się wtedy wydawało.
Kilka dni później, na jednej ze stron podróżniczych, znalazłem dziewczynę która ogromnie mi zaimponowała. W pojedynkę spenetrowała kilka trudnych krajów w środkowej Afryce. Podobno była jedyną białą kobietą, którą dopuszczono do wzięcia udziału w rytualnym obrzezaniu syna wodza wioski któregoś z plemion na wymarciu, czy jakoś tak. Całkiem imponujące portfolio. Mało tego, okazało się, że studiowała w Australii! Od razu usiadłem do pisania maila. Dałem jej znać, że bardzo imponują mi jej podróże, że sam też chcę robić takie rzeczy, ale najpierw chciałbym troszkę postudiować. Pytałem też o koszty życia i różne inne informacje, ale myślę, że nie byłem upierdliwy. Wiadomość była dość krótka i sformułowana w uprzejmy sposób. Po polsku pisać umiem, z obsługą skrzynki mailowej też jakoś ogólnie sobie radzę, wydawało mi się, że wszystko jest ok.
ZNÓW- MI- SIĘ- WYDAWAŁO! Zapomniałem o jednej bardzo ważnej rzeczy, o której trzeba pamiętać, pisząc z tak wielką osobistością- formie grzecznościowej "per Pani"!
Pani odpisała oburzona, w tonie opryskliwym i zgorszonym. Pani zapewne chciała, żeby parobek Janusz najpierw przyleciał do Australii i umył Pani buciki, a tymczasem, on niesforny, WYSMAROWAŁ MAILA PISZĄC NA „TY”!
Po pierwsze, dostałem opierdol (użycie mniej wulgarnego słowa w tym przypadku nie ma sensu,  bo to nie była reprymenda, to naprawdę był już opierdol z grubej rury), że taki gówniarz jak ja nie ma prawa pisać do kobiety starszej o …bodajże 5 lat na Ty. W następnym zdaniu dorzuciła kilka uwag na temat umiejętności wychowawczych moich rodziców. Po drugie, studia tam to drogie rzeczy i że to nie dla każdego. Po trzecie, że zaiste, jest wielką podróżniczką a imię jej Czterdzieści i Cztery, natomiast wszystkie informacje odnośnie nauki w Australii mogę sobie znaleźć w Internecie i żebym nie zawracał jej głowy. Ogólnie, mail był nieprzyzwoicie długi w stosunku do zawartej w nim treści merytorycznej.
Odpisałem jej, że może faktycznie trochę skusiłem i że jeżeli ją uraziłem, to przepraszam, ale że rozmawiałem i pisałem z kilkoma innymi sławnymi podróżnikami/osobistościami (gwoli ścisłości, ona nie była i nie jest zbyt znana) kalibru DUŻO większego od niej (czyt. nie dorastała im do pięt) i wszyscy jak jeden mąż powtarzali mi „panowali to sobie w siedemnastym wieku, wyluzuj, bo czuje się przez ciebie staro”. Napisałem też, że gdybym istotne, satysfakcjonujące opinie z pierwszej ręki mógł znaleźć na forach internetowych, to bym darował bym sobie pisanie maili do ludzi. To była dość krótka wiadomość. Kilka zdań.

Odpowiedzi się nie spodziewałem. Zniszczyła mnie doszczętnie. Straciłem wiarę w człowieczeństwo. Mail zawierał, co następuje:

Po pierwsze, to że wielcy ludzie kazali mi mówić na Ty, to nie znaczy, że tego chcieli. Pewnie robili to z grzeczności, bo widzieli przed sobą niewychowanego gnojka, albo nie chcieli mnie…onieśmielać. 
No tak, ma to sens, ma to sens.
Po drugie, okazuje w ten sposób jej i jej nieziemskim dokonaniom zupełny brak szacunku.
Trzeci punkt zawierał szczegółową analizę mojej osoby. Co najmniej na kilkadziesiąt zdań. W wysokim, inteligenckim stylu pisała coś o kompleksach, odwoływała się do plebejskiego poczucia niższości i problemów proletariatu, który cierpi na niespełnione ambicje względem ludzi z wyższych sfer. Wybrani, pochodzący z bogatych rodzin, mogą sobie pozwolić na takie studia i takie podróże, a ja nie, dlatego też właśnie zazdroszcząc jej (bo zdenerwowany napisałem też, że może jednak wcale nie jest aż tak wielką eksploratorką jak jej się wydaje, skoro wszystko zafundowali jej rodzice i nie musiała zapracować na swoje marzenia) bo pewnie pochodzę z rodziny robotniczej, mam kompleksy względem kobiet i …matko, ten mail był NAPRAWDĘ długi.
Dobra, wiem że wiele dziewczyn lubi bawić się w rzutowanie swoich chorych projekcji na facetów i udawać niedorobionego Freuda, ale mówimy tutaj o gimnazjalistkach, ewentualnie o wyjątkowo fatalnych, uszkodzonych genetycznie niedobitkach z liceum. Ta kobieta miała około 25 lat i miała na koncie wiele ciekawych dokonań. Co ją skłoniło do tego, żeby z własnej woli zostać debilem? Miała odwagę, miała możliwości, miała w sobie siłę, żeby je wykorzystać, ale jej świadomość cierpiała na ostrą grypę. Albo może biegunkę.
Odpisałem jednym zdaniem: Nikt wielki nie miałby ani czasu ani chęci na pisanie darmowej analizy osobowości dla gnojka z liceum.
Na swoje i moje szczęście, poszła po rozum do głowy i już się nie odezwała.


Siedziałem w jednej z turystycznych restauracji w Chefchaouen, najpiękniejszym miasteczku jakie dotychczas widziałem, który po pełnym przygód, ale męczącym i przerażającym pobycie w Tangerze jawił mi się jako Niebo na Ziemi. Pomijam przepiękne, magicznie błękitne uliczki i fasady budynków. Arabów wymieniłem na Berberów- oni też mieli dość tych pierwszych i kilkaset lat temu czmychnęli w góry tudzież na pustynię. Niby mieszkają w tym samym kraju, modlą się do tego samego Allaha, a jednak jacyś tacy inni, bardziej ludzcy. Zajadałem sobie tajin z kurczakiem i warzywami (sprawdźcie sobie w Internecie co to jest, nie zawracajcie Wielkiemu Podróżnikowi głowy, plebsie!) obserwując ludzi. Białasków było niewielu. Kilka malutkich grupek. Większość stanowiły rodzinki ze Stanów i Francji. Ot, tacy normalni turyści na własny rachunek. Raptem pojawili się ONI.

Widząc dwóch młodych kolesiów z plecakami, odruchowo uśmiechnąłem się. Już chciałem zagadać. Już chciałem się dosiąść. Ależ bym spartaczył sobie obiad!

Na szczęście po kilku sekundach moją uwagę przyciągnęły dwie niewiasty siedzące stolik przede mną, więc jeśli miałbym kogoś poznawać, to raczej je. Niemniej jednak zdecydowałem że jedzenie "mięska i ziemniaczków" póki ciepłe, ma dla mnie wyższą wartość niż jakieś zabłąkane turystki siedzące do mnie tyłem.
-To będzie dobry filmik na youtube. Traktuję to raczej jako inwestycję.
- …nie ma za co. – do backpackersów przysiedli się jacyś (chyba) Marokańczycy. Wyglądali jak bywalcy tureckich dyskotek i próbowali sprzedać podróżnikom jakiś przezabawny pomysł.
Dla odmiany, backpackersi wyglądali jak ludzie bezdomni. Mogę zrozumieć, że długodystansowe przemieszczanie się jest męczące i wiąże się ze zmianą wizerunku- sam zapuściłem brodę, bo chciałem mieć więcej miejsca w plecaku nie biorąc golarki. Mogę zrozumieć, że komuś pobrudzi się ubranie, albo że w drodze chce wyluzować. No ale, dupa jasna, BEZ PRZESADY. Goście swoim zarostem zawstydziliby Jezusa Chrystusa i dwunastu jego apostołów oraz wszystkich popów rosyjskich i nawet samego Rasputina. Ubiór pominę milczeniem, ale chyba chcieli wyglądać jak Tony Wheeler zdobywający Afganistan autostopem w latach siedemdziesiątych. Mając jakieś 25 lat (może to jest zły wiek?) wyglądali jak dzieciaki urwane z Woodstocku. Dodatkowo, do swoich plecaków władowali chyba cały dorobek życia, ale o tym innym razem. Nie potrafię zrozumieć, co kieruje ludźmi, którzy podróżując starają się za wszelką cenę wyglądać jak swołocz z bramy. Może myślą, że stylizacja na  wyluzowanego brudasa zaskarbi im sympatię miejscowych, bo to w końcu trzeci świat? NIE! Ludzie zwracają uwagę na wygląd-WSZĘDZIE. Im schludniej wyglądacie, tym lepiej dla Was. Schludnie nie znaczy elegancko, ani z włoskami na żel, albo w rureczkach vansa, tylko CZYSTO. Jak ktoś, kto o siebie dba. Niesamowite odkrycie, nie? Niektórzy jeszcze nie doszli do tego wniosku. Nie polecam podróżowania w garniturze przez amazońską dżunglę, ale jakiś szacunek dla ludzi spotykanych na drodze by się przydał. 
Co prawda staram się nie oceniać innych po wyglądzie, ale wszystkie społeczeństwa na całej Ziemi to robią, bo ubiór zastąpił nam futerko, więc podświadomie oceniłem. I jak prawie zawsze, zrobiłem to prawidłowo, przypinając im łatkę skończonych idiotów.
Po chwili się zaczęło. 
Marokańcy dali naszym hipisowskim poszukiwaczom przygód banknot, chyba 20 denarów. Jakieś 7 złotych. Dla nas niewiele, w Maroko całkiem dużo. Jeden z nich wstał i położył kasę na ziemi. Tak to wtedy wyglądało. Ale nie położył. Przykleił go czymś, głupi kutas. 
Wrócił na swoje miejsca i szampańsko się bawili, obserwując jak dzieciaki i starcy, dla których 20 denarów to cały dzień ciężkiej pracy, próbują zdrapać bankot z ziemi, tylko go niszcząc. Po dwóch minutach wokół zebrało się naprawdę dużo osób. Patrzyłem na ucieszone gęby Austriaków i odechciało mi się jeść. Bardziej chciałem zwracać. Wiele osób nie ma pojęcia, jaką nędzę można znaleźć kilkanaście minut po przybyciu do Afryki. Boję się myśleć, co jest dalej, w głębi kontynentu. Oni to widzieli, a mimo to zdecydowali się na ten pyszny żart. W dupie mam, że dwóch nadzianych marokańców ich na to namówiło. Na szczęście muzułmanie to żywiołowi ludzie i po kilkunastu minutach chłopaczki prawie dostali po buźce. Mieli szczęście, że byli wysocy. Jeden z nich już chciał iść w bójkę, drugi go powstrzymał i jakoś udobruchał całe towarzystwo. Oczywiście jeszcze się tłumaczył, bredząc coś o różnych punktach widzenia i różnych prawdach, bo przecież każdy ma prawo do swojej. Przepraszał i usprawiedliwiał swój debilizm, jednocześnie dając znać, że wcale nie uważa, żeby to było coś złego. NIE MA wielu różnych prawd. Jest jedna. Zawsze. Upływ czasu weryfikuje która.
Później posiedzieli jeszcze trochę w restauracji psując mi widok na starą Kasbę i poszli w cholerę. Mniejsza z wartością pieniądza, zrobili sobie show z innych ludzi. To naprawdę były zabawne żarty, ale podstawówce. Wyglądali na gości, którzy w drodze byli już długo, dużo widzieli i doświadczyli, jakim cudem, pytam się, dalej mieli w sobie tyle gówna? W sumie, przerażająca liczba podróżników z plecakami których spotykałem na drodze okazywała się oscylować na poziomie świadomościowym muchomora, ewentualnie dobrze odżywionej marchewki.



Podróże kształcą? Niekoniecznie. Są jak narkotyki i to już wiem na pewno- bo uzależniają jak szpryca i przestawiają priorytety. Ale mają chyba też inną właściwość. Z każdego wyciągają najgorsze cechy. Jednocześnie podkreślają osobowość, wszystkie skrajne punkty. Podróżujący debil, tak samo jak ćpający lub pijący- może stać się jeszcze większym jełopem. Czy narkotyków nie można używać mądrze? Pewnie można. Tylko pytanie, co zdecydujecie się zrobić z tym, co z was wyjdzie.

Jakieś przemyślenia? W tym odcinku Wielki i Niesamowity Podróżnik Janusz VIII Szczodrobliwy łaskawie pozwala wam komentować. Mam nadzieję, że was to nie onieśmiela.


sobota, 24 listopada 2012

Raz na wozie, raz pod wozem. Hiszpania.





Zatrzymała samochód na autostradzie, tuż przed wjazdem do miasteczka.
-¡Lo siento, lo siento..!
-No hay problema, señora. Gracias…
Zamknąłem drzwi i podniosłem plecak, otrzepując go z pyłu. Samochód zaczął toczyć się w stronę malowniczej wioski, odgrodzonej od autostrady sadami oliwnymi.
Skandal. Oczywiście, problem był i to dość spory. Rozejrzałem się dookoła. Zadupie- autostrada, pole. Brakowało tylko Don Kichota z La Manchy, starych młynów i jakiegoś pijanego, hiszpańskiego chłopa z pustą butelką wina w dłoni odpoczywającego w cieniu rachitycznego drzewka. Zacząłem iść przed siebie, co chwilę nerwowo sprawdzając sytuację za moimi plecami- niezręcznie byłoby, gdyby w taki piękny dzień jacyś biedni robotnicy musieli zdrapywać mnie z jezdni szpachelką i podawać na grabkach, zwłaszcza że podróż dopiero co się zaczęła. Rozpędzone samochody i ciężarówki mijały mnie co kilkanaście sekund. Po kilku minutach uznałem, że rozsądniej byłoby rozpocząć Safari po krzakach. Kiedy przechodziłem przez barierkę, butelka wody wysunęła się z plecaka i spadła na ziemię. Albo nie dokręciłem, albo gwint był jakiś wadliwy- zanim ją podniosłem, połowa wsiąkła w ziemię. Rzuciłem okiem na stojącą nieopodal tablicę informacyjną. Najbliższa stacja benzynowa- 9 km. Puściłem pod nosem wiązankę w kierunku wody, ziemi, krzaków, autostrady, gałązek z kolcami, dziwnych kijaszków w moich butach, słoneczka, chmurek i señory.

Zaczęło się po prostu bajecznie.


Nie spałem za długo. Przed 6 rano byłem już w Castellbisbal, gdzie w egipskich ciemnościach bezproblemowo udało mi się znaleźć drogę na stację benzynową. Prowadziła przez jakąś ciemną, leśną dróżkę wijącą się pod skalnym klifem, idąc przez którą mogłem narkotyzować się zapachem różnej maści zieleniny iglasto-szyszkowej i jakichś bardzo aromatycznych ziół. Zaczęło się całkiem romantycznie. Przepełniał mnie zachwyt związany z urokiem chwili oraz te uczucie, którego doświadcza się przed wejściem na scenę.
Tego dnia miało się okazać, czy dziwaczny pomysł który zainfekował mój umysł grubo ponad rok wcześniej wypali. No i…

…-Dlaczego się nie zatrzymujesz, ty pało?! Dlaczego mi to robicie?!
Druga godzina spędzona na stacji. W zasadzie nie było źle- na poprzednich tripach za granicą zdarzało się mi/nam czekać pół dnia. W Polsce też bywało niezbyt kolorowo.
Krzyczałem sobie dla zabawy.
Gorzej, że kierowcy patrzyli na mnie jak na psa z kulawą nogą lub wadliwy znak drogowy. To zły znak był. Nie było też prawie żadnych ciężarówek, mimo że stacja benzynowa dorównywała wielkością większości polskich lotnisk.. Czekałem, czekałem, trochę pogadałem z gościem odkurzającym liście (!), aż w końcu nadjechała moja zbawczyni w srebrnej karocy. Zerwałem się niczym gimnazjalista na hasło „impreza, dubstep, dziarki, najebka” i podbiegłem do bolidu. Włożyłem rękę do plecaka w poszukiwaniu mapki Hiszpanii.
Nie ma mapki.
Co ja z nią zrobiłem? Wydawało mi się, że jestem przygotowany dobrze. Error. Co by na to powiedział pan Jacek Pałkiewicz?
Wsiadłem, czując się lekko nieprofesjonalnie. Wybawicielka miała jakieś 45 lat i była skądś tam. Dowiedziałem się też, że nazywa się jakoś tam i jedzie gdzieś tam. Gadała trochę jak te umalowane matrony z seriali argentyńskich. Rozumiałem co dwudzieste słowo.
W takiej oto pociesznej atmosferze sunęliśmy przez malowniczy iberyjski krajobraz. Powiedziałem jej, że potrzebuję, żeby wysadziła mnie na stacji benzynowej, bo będzie koniec świata. Stacja benzynowa bueno. Nie ma stacji, jest problem. Powiedziała, że pewnie, spoko, luzik. Już zdążyłem wygodnie się usadowić, patrzę sobie zadowolony przez okno i myślę, że mam niezłe szczęście. Takiego bata. Otóż kilka kilometrów dalej señora przypomina sobie raptem jeden drobny szczegół- po drodze nie ma żadnej stacji benzynowej.
-Jak to NIE MA STACJI?
-Nie ma. Zapomniałam. Przykro mi. Naprawdę, rzadko tędy jeżdżę, zapomniałam. Przepraszam, no przepraszam. Przepraszam, tak.
Dialog ten powtarzamy jakieś dziesięć razy, po czym proszę ją żeby wysadziła mnie na autostradzie, bo miało być autostopem na Saharę, a nie autostopem na wieś.

Kazanie Januszowe: tak się kończy nieprofesjonalizm. Koniec kazania, dziękuję.

W ten właśnie sposób straciłem okazję na złapanie jakiegoś pojazdu prosto na południe, albo chociaż dalej, niż szalone 30 km, na idealnie skrojonej do tego celu stacji benzynowej, na której w najgorszym przypadku mogłem rozbić namiot albo kupić obiad.

Po kilku godzinach maszerowania pośród krzaków, ulic i cieni plecak zaczął mi ciążyć. Zaczęło ciążyć mi też życie, słońce (które zdążyło wspiąć się zbyt wysoko) oraz głosy w głowie.

Wspaniała wyprawa autostopowa Janek. Wspaniała podróż, wspaniała toaleta i wspaniałe ręczniczki z McDonalda. Jesteś niesamowity.

Owszem, szlajanie się po autostradach, zwiedzanie europejskich stacji benzynowych i jedzenie pogniecionych kanapek było zabawne w liceum, ewentualnie na początku studiów.  Dość brutalnie doszło do mnie, że wcale mnie już to nie bawi. Poczułem się jak dorosły facet biegający po rynku w czapeczce ze śmigiełkiem i czerwonych podkolanówkach. Na domiar złego zacząłem zastanawiać się co inni robią w tej chwili, jak gdyby miało to jakiekolwiek znaczenie. Musiałem stracić morale. Nieznośną i parszywą mendą potrafię stać się w dwóch sytuacjach: kiedy jestem niewyspany i kiedy jestem głodny. Spanie na ulicy nie było opcją, ale mogłem zjeść bocadillo z serem i fuetem. Urządziłem sobie ucztę na rozłożonej metr od barierki pelerynce przeciwdeszczowej. Pomiędzy kęsami doceniłem groteskowość i unikalność sytuacji i trochę się wyciszyłem. Doszedłem do całkiem ładnego miejsca. Co prawda przed nosem miałem jakąś średnio urodziwą fabrykę, ale kilka kilometrów dalej rozciągał się panoramiczny widok na urokliwe, leżące na wzgórzu miasteczko. Niebo było błękitne, słońce grzało, a na siedząco było to dużo przyjemniejsze doznanie. Za plecami stało natomiast  kilka starych wiejskich domków i wielki młyn wiatrowy, taki sam jak na amerykańskich filmach z południa.


Do stacji zostało jeszcze ponad 5 kilometrów. Słońce upodobniło mnie do radosnego murzynka z fikuśnym, czerwonym noskiem. Niestety, znowu się zaczęło:
-To jest do dupy. Mógłbyś teraz robić coś sto razy lepszego niż chodzenie po autostradzie z żołądkiem wypełnionym wczorajszą kanapką. Mógłbyś coś nagrać, mógłbyś coś poczytać, mógłbyś…
-Zamknij mordę! Słońce świeci, jest malowniczo, po raz pierwszy od kilku miesięcy zjadłem śniadanie w naprawdę ciekawy sposób. Jedziesz sobie sam na Saharę, człowieku. Przestań skamlać jak mała suczka.
-Będziesz spał na autostradzie. Spędzisz tydzień na hiszpańskich stacjach benzynowych jedząc plastikową żywność w kosmicznej cenie, aż w końcu zbankrutujesz. Załamiesz się i zaczniesz oszukiwać. Pojedziesz autobusem. W końcu będziesz musiał zadzwonić po pomoc, jak już ugrzęźniesz w jakiejś dziurze 90 km od Barcelony. Będzie obciach po pachy. Schudniesz do 15 kg. Dostaniesz czyraków i trądu. Wyłysiejesz.
-…
-Czemu nic nie mówisz? Jestem twoim umysłem. Rozmawiaj ze mną.
-…
-Rozmawiaj ze mną! Karm czarne myśli! Co ty myślisz sobie, że naczytałeś się jakiś wschodnich filozoficznych pierdół i jesteś klimatowy?
-… … … … … … … … …
-…Proszęęęęęęęe-cięęęę-MYŚL! MYŚŚŚŚLLLLL-COŚ! USTOSUNKUJ SIĘ JAKOŚ!!
-……………………………………………………..
-Wygrałeś. *Pufff*
Chciałoby się napisać, że zacząłem myśleć pozytywnie. Nie do końca, po prostu przestałem myśleć w ogóle. Żadnego dialogu w głowie nie trzeba kontynuować. Można po prostu zamknąć japę i cieszyć się chwilą.
Zrobiło się dużo ładniej, dużo spokojniej i dużo ciszej.
Chwilę później zachciało mi się śmiać. To prawie zawsze działa w ten sposób.
W ciągu kilku następnych minut autostop złapał się sam. Na drodze wchodzącej na autostradę zatrzymał się jakiś starszy don panicz i zaprosił mnie do samochodu. Wysadził mnie na najbliższej stacji.
Tutaj też było pod górkę. Znalazłem polską ciężarówkę, której kierowcą był typowy, swojski pan (tutaj wstaw dowolnie- Mietek, Andrzej, Wojciech, Stefan itd.). Biedny, siedział tam już czwarty dzień, bo coś się zepsuło i musiał czekać aż oryginalne części z Polski przylecą samolotem. Co mnie zaskoczyło, od czterech dni nie opuścił terenu stacji, bo cośtam-cośtam. Zacząłem się zastanawiać, czy tylko ja cierpię na takie poznawcze ADHD. Przez ten czas zwiedziłbym pewnie pół Hiszpanii na pieszo. Po kilku godzinach na krawężniku – tym razem w prawie niezakłóconej ciszy- zauważyłem puste, niemieckie autokary. Podszedłem do pierwszego lepszego i spytałem grupkę wąsatych panów z brzuszkami czy szprechają w dojczu- w sumie trochę głupie pytanie, bo słyszałem wcześniej, że szprechają.  Ale oni tego nie wiedzieli. W ciszy jarali szlugi, natomiast odpowiedź mnie zaskoczyła:
-No (czyt. Noł).
No to przeskoczyłem na angielski.
-Ale co „nie”. Skąd panowie jesteście?
-Nie jesteśmy z Niemiec- Po niemiecku odpowiedzieli tym razem.
-Austria?
-Nein. Nicht verstehen.
No, żartownisie tacy. Mieli jakieś dziwne miny, jakby chcieli a nie mogli. Olałem ich i wróciłem na swój luksusowy krawężnik. Po godzinie uznałem, że zdecydowanie nie mam ochoty na nocleg w tym miejscu i że trzeba spróbować jeszcze raz. Znów zaatakowałem autokary. Tym razem dialog prowadziło między sobą dwóch bardziej sympatycznych przedstawicieli rasy aryjskiej. Dla odmiany postanowiłem zadać nieco bystrzejsze pytanie- dokąd jadą. Chwilę później siedziałem w pustym autokarze z klimatyzacją, darmową herbatką i ciastkiem, słuchając jak gruby kierowca z perfekcyjnym amerykańskim akcentem prezentuje nam co bardziej znane, klasyczne oraz hipisowskie kawałki z lat 60tych i 70tych.
- I saaaaaaay!!! I don't like crickeeeeet, uuh… oh no! I love it! 
I don't like cricket, no no, I loooooove it!!! …
-Ma pan naprawdę dobry akcent. Mieszkał pan w Stanach?
-Nie, po prostu kocham śpiewać. Zawsze śpiewam podczas jeżdżenia. I pod prysznicem. To jest prawdziwa, żywa muzyka. Ludzie kiedyś grali na gitarach, nie na komputerze i
…your head is humming and it won't go, in case you don't know!...
The piper's calling you to join hiiiim, dear lady, can you hear the wind blow, and did you knooow...!

Facet radził sobie naprawdę dobrze. Jego kolega był trochę mniej zachwycony- pewnie musiał słuchać tego kilka razy w tygodniu.
Krajobraz za oknem zaczął się zmieniać. Zza skał wylał się błękit morza śródziemnego. Później góry i malownicze wioski. Bajka. Zjadłem coś i osunąłem się w sen, myśląc o tym, jak bardzo w ciągu jednego dnia zmienił się mój nastrój i moja sytuacja, kiedy tylko przestałem zrzędzić jak stara przekupka.
Po pożegnaniu się z szalonymi aryjczykami zaliczyłem kolejny przybytek samochodowy. Zaprzeczył on niejako moim wcześniejszym przemyśleniom, jakoby stacji benzynowych nie warto było już zwiedzać. Ta była niesamowita. Autostrada biegła w dół, pośród zielonych krzewów i palm. Na horyzoncie, kilkaset metrów dalej i kilkaset metrów niżej, bo widok rozciągał się z naprawdę dużego wzniesienia, błękitne morze zlewało się z niebem. Sielankowości widoku dopełniała linia miejska Walencji i kilka rozczapierzonych chmurek na niebie.
Co ciekawe, spotkałem tam kolejną Niemkę, która udawała, że nie zna niemieckiego i absolutnie nic nie rozumie. Nastąpiło również (pierwsze) spotkanie (pierwszego stopnia) z marokańską kulturą. Samochód osobowy, stary szrot, wyładowany po brzegi dorobkiem ostatnich 40 lat, który to dorobek formował mniej-więcej trzymetrową wieżę również na dachu samochodu - coś jak w reklamie Ikei. Oprócz tego do pojazdu jakimś cudem wchodziło muzułmańskie małżeństwo i pokazowy rezultat ich pożycia- jakiś pryszczaty czternastolatek oraz mała dziewczynka z brudną buzią i w spodenkach ubrudzonych jakąś tajemniczą, brązową substancją. „Zapytałem” ich (bo nie znam francuskiego ani arabskiego) czy mogę się zabrać z nimi- chociaż wiedziałem jaka będzie odpowiedź- bardziej po to, żeby zobaczyć, co się stanie.
Nic się nie stało- popatrzyli tylko jak na idiotę.
Po godzinie chodzenia i pytania różnych ludzi oraz kolejnej godzinie spędzonej pod latarnią,  która służyła za worek bokserski sfrustrowanym autostopowiczom (niektóre wpisy były np. z początku lat 90, rozpocząłem więc romantyczne rozmyślania o tym, co teraz mogą robić ci ludzie, ile wtedy ja miałem lat, co robiłem i tego typu banialuki) uznałem, że czas na kolejny obchód i dręczenie strudzonych kierowców.
BUM! Dwa marokańskie Tiry! Siedzieli sobie i wcinali jakąś dziwną papkę bełkocząc coś po arabsku. Mieli sympatyczne gęby. Podszedłem i zaczęliśmy niedorozwiniętą rozmowę, podczas której próbowałem wytłumaczyć im, że nie rozmawiam po francusku, że jadę na stopa do Maroka... że naprawdę nie pojmuję francuskiego... że chcę z nimi, że może jakiś inny język, bo mój francuski słabo... i że ja na prawdę łapię stopa, bo jadę do Maroko. Po dziesięciu minutach prób nawiązania jakiegokolwiek kontaktu prawie zaschło mi w gardle, a oni dalej patrzyli na mnie tak, jak wy patrzylibyście na pijanego chińczyka próbującego wytłumaczyć wam teorię względności. 
Po jakichś pięciu sekundach wymownej ciszy zaczęli znowu gadać między sobą, czasami niepewnie rzucając na mnie okiem. Czując lekkie zażenowanie począłem szukać rozmówek polsko-francuskich, przeglądać kartki, ale wszystko co wydrukowałem wydawało się wyjątkowo nieprzydatne. Dalej zerkali na mnie z rozbawieniem, ciągle ignorując. Zrezygnowany odszedłem grzać miejsce pod latarnią.
I znów- po kilkudziesięciu minutach, przeczytaniu wszystkich latarnianych wpisów i dopisaniu swojego (Czy istnieje gorsze miejsce na świecie do łapania stopa?) uznałem, że spróbuję jeszcze raz, bo taka okazja może się już nie zdarzyć. Przed wyruszeniem w drogę należy zebrać drużynę, a w interakcjach społecznych należy próbować, aż usłyszy się stanowcze„nie”. Spytajcie Piotra Fronczewskiego i socjologów w źle skrojonych garniturach.
Podszedłem do nich znowu. Dalej jedli. Użyłem uśmiechu nr 3 , najprostszych form językowych znanych mi w angielskim i dość przystępnej gestykulacji. Znów minuta wymownej ciszy. Zaczęli coś uzgadniać między sobą. Marokańczyk zaczął patrzeć mi głęboko w oczy. I patrzył, patrzył, patrzył..
Trochę mu to zajęło. Może oglądał moją duszę jakimś starym, arabskim sposobem.
-No...no to za piętnasto..no…taście minut ty… być. – odpowiedział w końcu piękną angielszczyzna i naprawdę pięknym uśmiechem.
Autostop prosto do Maroka złapany w pierwszy dzień. A tyle się nasłuchałem o parkach jadących trzy dni z Barcelony do Walencji. Liczba obleśnych kanapek kupionych na stacji benzynowej: 0. Liczba noclegów na stacjach benzynowych: 0. Dotychczasowy totalny koszt przejechania całej Hiszpanii, nie licząc pociągu z Barcelony: 0 euro. Dziękuję, dobranoc.



Mimo, że nie operujemy żadnym wspólnym językiem, zaprzyjaźniamy się bardzo szybko. Filali wbrew pierwszemu wrażeniu okazuje się bardzo komunikatywny. Rozmawiamy rękoma, po „niemiecku”, „angielsku”, „hiszpańsku” oraz w językach, które jeszcze nie istnieją, ale rozumiemy praktycznie wszystko, co mamy sobie do przekazania. Czasami dzwoni telefon i Filali opieprza kogoś po arabsku (zapewne są to czułe rozmowy z żoną, ale mój mózg właśnie w taki sposób rejestruje ten język). Mój humor zostaje wystrzelony w kosmos. Nigdy nie ćpałem heroiny, Włodzimierza ani innego świństwa, ale myślę, że to podobne uczucie. Ekstaza. Mój nastrój od rana zmienia się o sto osiemdziesiąt stopni. O siedemset dwadzieścia, o tysiąc pięćset sto dziewięćset. Mój system emocjonalny kręci bączki i jest to absolutnie niesamowite, jeśli ma to jakikolwiek sens. Jednocześnie odczuwam niezwykły, niczym niezmącony spokój. 
Właściwie nie wiem, co mi się wtedy stało i dlaczego, ale chyba doznałem częściowego oświecenia. Jak niewiele potrzeba do szczęścia, jak zmieniają się priorytety kiedy zmienia się styl życia, nawet na chwilę. Co naprawdę jest problemem, a co nie. W sumie to nie o to chodziło- raczej o tu i teraz. Właściwie to nie mam pojęcia, jak to opisać, żeby nie brzmieć jak zapaleni świadkowie Jehowy na cotygodniowym spotkaniu grupy MLM. Bądź co bądź, było to doznanie na granicy mistycyzmu. Nie żartuję.
Jedziemy coraz dalej na południe, a krajobraz za oknem powoli zmienia się na pustynny. Słońce zaczyna zachodzić. Filali odpala jointa. 
-To jest bomba, człowieku!
-Bomba?
-Bomba! Buuuum!
-Al kajda?
-BOMBA! AL KAJDA! 
Nie chcę palić, bo niczego więcej nie potrzeba mi do szczęścia, ale nie mam wyjścia, chyba że przez okno, więc kilka minut później odlatuję na Marsa. Nasze dialogi stają się przekomiczne. Trudno nam się zrozumieć, ale kiedy już pojmiemy przekaz, wybuchamy śmiechem. I tak prawie całą drogę, co kilka minut. Wieczorem dojeżdża do nas drugi tirowiec, oglądamy w kabinie The Simpsons z hiszpańskim dubbingiem. Jemy tajin. Jeszcze więcej haszu. Spacer po sadzie oliwnym. Nocleg w Tirze.
Wstajemy o świcie. Witają mnie takie widoki:


Na śniadanie pyszna kanapka ze smażonymi kalmarami w przydrożnym barze.
Cały kolejny dzień kontemplacji piękna Hiszpanii z kabiny. Po południu darmowy prom, darmowy prysznic i obiad, bo chłopakom nie chce po raz kolejny przerabiać tego repertuaru, więc dają mi swoje kupony.

Wychodzę na pokład. Patrzę na południe. Wiatr wieje w twarz, ciężko otworzyć oczy. Pachnie morzem.
Na północy widać Gibraltar.
Chwilę później, na południu, zza oceanicznej mgły wyłaniają się pierwsze zarysy Afryki.

Życie jest piękne.



poniedziałek, 19 listopada 2012

Tanger, czyli gdzie mieszka diabeł.


Wyglądał jak syn szatana i bardzo możliwe, że nim był
Z drugiej strony ani jego postura, ani wzrost nie budziły respektu. W zasadzie przez parę sekund na poważnie myślałem nad ekstrakcją kilku zębów z jego szczęki za pomocą mojej głowy, jednak w tym przypadku najprawdopodobniej nie wyjechałbym z Tangeru inaczej, jak tylko w trumnie. Jego wujek, z budowy ciała rodowity Teksańczyk, z pochodzenia i usposobienia (nie)typowy Arab, stał kilka metrów dalej i konsekwentnie ignorował całą sytuację. Ale czuwał.
-W takim razie zapomnij o wszystkim. Nie chcesz kupować, to nie kupuj. Zapłać mi za moją gościnę. – arabski angielski kuł w uszy. Brązowe oczy podminowanego muzułmanina uderzały w poczucie bezpieczeństwa.
-Już zapłaciłem twojemu wujowi. Zapłaciłem przewodnikowi. Zapłaciłem za pokój i za śniadanie. Musiałem sporo się napracować, żeby się tu dostać. Doceń.
-To nie moja sprawa. Przestań się powtarzać. Paliłeś z nami, zrobiłem ci śniadanie, teraz mi zapłać.
Sytuacja była dość patowa. Przejechałem Hiszpanię autostopem w bardzo przyjemnej atmosferze. Prom dopłynął do Afryki o przyzwoitej porze- było jeszcze jasno. Niestety, do Tangeru dostałem się późnym wieczorem. Spławiłem ze dwudziestu fałszywych przewodników, żeby jak małe dziecko dać się zrobić dwudziestemu pierwszemu. Zapłaciłem 100 denarów za pokój w najobrzydliwszym hostelu, jaki widziałem w życiu. Ubikacja okazała się dziurą w ziemi. Zlew był zatkany, a śmierdząca, mętna woda przeciekała na podłogę przez dziurawą rurę odpływową. Na dachu beczały kozy siedzące we własnych odchodach. Szczekał jakiś wygłodzony pies. Za oknem kłębiło się od naćpanych haszem czarnych i Arabów. Kilka metrów od okna stał minaret. Nie wiedziałem jeszcze, czym to zaowocuje kilka godzin później.


Po 2 dniach przemierzania Hiszpanii i kilku godzinach niepotrzebnie spędzonych w porcie/terminalu Tanger Med., marzyłem tylko o prysznicu, kolacji i łóżku. Wyjechaliśmy z promu. Wysiadłem z ciężarówki, pożegnałem się z Filalim. Wyrzuciłem cały swój bagaż na ulicę i wyskoczyłem z kabiny, po raz pierwszy dotykając stopami afrykańskiej ziemi. Musiałem wszystko przepakować, żeby oprócz mojego plecaka i aparatu nie nieść dwudziestu dodatkowych reklamówek, jak jakiś wsiur. W tym czasie odjechał pierwszy autobus. Spytałem, kiedy mam spodziewać się drugiego. Usłyszałem, że za jakiś czas (Inszallah, czyli jeśli Allah pozwoli). Jak za jakiś czas, to przepakuje sobie znowu, żeby mieć jeszcze wygodniej. Dokładnie w momencie, kiedy zacząłem wyjmować rzeczy z plecaka, za moimi plecami magicznie pojawił się drugi autobus. Nie mam zielonego pojęcia, jak się tam znalazł. W przekomicznie ekspresowym tempie zacząłem wpychać wszystko z powrotem. Odjechał mi tuż sprzed nosa. Posiedziałem aż do zachodu słońca. I jeszcze trochę dłużej.
W końcu pogadałem z kim trzeba i złapałem transport do miasta. Okazało się, że jest darmowy, ale trzeba pokazać bilet z promu. Nie miałem żadnego biletu- przemycony przez Marokańskiego tirowca, przepłynąłem za darmo. Nie miałem marokańskiej waluty. Zapłaciłem w euro. Oszwabili mnie na resztę, dostałem za mało, bo zbyt wolno liczę. Byłem jedynym ślicznym białaskiem w całym autokarze. Czułem się jak japońska celebrytka w namiocie pełnym Buszmenów. Lekko poirytowany swoją nieuważnością i utratą kilku euro …pogrążyłem się w jeszcze większej nieuważności. Później było już tylko gorzej. Po wyjściu z autobusu zaczepił mnie jakiś facet. Tradycyjnie- skąd jesteś, co robisz, gdzie idziesz. Nie miałem już siły na spławianie kogokolwiek. Zacząłem z nim gadać, wiedząc dobrze, z kim obcuję. Zapłaciłem za taksówkę, zapłaciłem dość dużo za miejsce, które wtedy mimo wszystko zdawało się dużo bardziej gościnne, niż dnia następnego. Wchodząc z nowej części miasta do Medyny (Medyna lub Medina (arab.: مدينة)– termin oznaczający starą dzielnicę arabskich miast, zwłaszcza w Afryce Północnej. -tako rzecze Wikipedia.) zacząłem zastanawiać się, czy w tej taksówce ktoś mnie czasami nie udusił i czy przypadkiem nie jestem już w piekle. 
Smród. Śmieci. Owce i osły biegające po ulicach. Koty, mnóstwo brudnych kotów. I wnętrzności zwierząt pod nogami. Bezdomni. Mędrcy, kupcy, narkomani. Kilku niedomytych podróżników. Ja już wiedziałem od razu, widząc, że noszą flagę Etiopii gdzie tylko da się, że na pewno przyjechali żeby się zjarać, albo dać w kanał tanim kosztem. Matko, gdzie ja, kurwa, jestem? Labirynt uliczek. Wszędzie półmrok. Plecak, nawet uciekać, jakby co, trudno. O w mordę.


No i zaprowadził mnie do tegoż pięknego hostelu, bo mu powiedziałem, że chcę jak najtaniej. Właściciel nie gadał po angielsku. Kilku Arabów siedziało i jadło Tajin z ryby, w praktyce- ości z chlebem i trochę sosu.  Zaprosili mnie na wspólny posiłek. Possałem kilka ości, poszarpałem trochę chleba. Był pyszny. Ości już nie bardzo. Wszyscy jedli z jednego naczynia. Wiadomo. Niestety, części których nie dało się pogryźć wypluwali również do tegoż naczynia. Poszedłem do pokoju, wynegocjowałem wyżej wymienioną cenę, bo nie miałem już siły. Zszedłem na dół. Dałem właścicielowi w łapę banknot 200 dirham. Wziął i zadowolony. Po jakimś czasie dałem znać, że jednak chciałbym resztę. Ogromnie się oburzono.
-Dlaczego wy, biali, cierpicie na taką paranoję? Myślisz, że jesteśmy terrorystami? Myślisz, że chcemy cię okraść? Bla, bla, bla.
Wcześniej tak nie myślałem. Ale z minuty na minutę stawałem się coraz bliższy takiej konkluzji. Ale to nie wszystko.  Przewodnik został w moim pokoju i okazało się, że nie chce wyjść.
-Zapłać mi, to sobie pójdę.
Pistolety, żyletki, noże. Bomby, miny, kałachy.
-CO?! Przecież hostel daje ci prowizje za przyprowadzanie ludzi.
-Hostel nic mi nie daje. Zapłać mi, pomogłem ci, przyjacielu.
Był za duży, żeby go wypchnąć. Kawał chłopa. Albo ja byłem za mały. Najprawdopodobniej oba stwierdzenia są prawidłowe. Zresztą byłoby to rozwiązanie krótkoterminowe. To jest piękne w podróżowaniu. Pokazuje Ci, jaką jesteś głupią ciotą. Dobra, zapłacę mu, fakt, pomógł mi, byłem zmęczony. Szukałem szybkich rozwiązań. Ludzie tu klepią biedę. Przecież facet musi z czegoś żyć.
Podał kosmiczną cenę. Wiedziałem, że tak będzie. Niestety, nie wiedziałem że przy próbie wytargowania niższej zacznie robić się agresywny. Przed wyjazdem naczytałem się dużo różnych opinii o Tangerze, począwszy od „niezbyt przyjemne miejsce” przez „najlepiej brać prom do Ceuty, nie do Tangeru” skończywszy na „pieprzona melina, bierzcie pierwszą lepszą taksówkę i uciekajcie jak najdalej”. Targowałem się już wcześniej, ale ten facet miał naprawdę niezbyt miłe nastawienie. Próbowałem przez dwadzieścia minut. Socjologia zawiodła, psychologia zawiodła, bycie upartym osłem zawiodło, chamstwo również. Zacząłem się bać, mimo że nie pierwszy raz doświadczałem muzułmańskiego kraju. W końcu przygniatające zmęczenie i zagubienie w totalnie nowej sytuacji wygrało. Dałem mu siedemdziesiąt denarów i poszedł w cholerę, jeszcze coś piszcząc pod nosem. Uznałem, że skoro to dopiero pierwsza noc i skoro cena zawiera śniadanie, to nie jest najgorzej. Myliłem się. Było najgorzej. Śniadanie okazało się tutaj ważniejsze, niż myślałem.


Wyszedłem z pokoju. Udałem się do kafejki Internetowej, chcąc chociaż na chwilę zniwelować postępujące uczucie wyalienowania. Wrażenia dość ekstremalne. Kto był późnym wieczorem sam w medynie Tangeru, ten wie. Kiedy wróciłem, zrobiło się milej. W holu (wystrój: ucięta głowa sarny, ściany pomalowane chyba kredkami, obrazy królów Maroka, napisy po arabsku, kilka wydań Koranu na półce, telewizor z lat 70' emitujący jakiś niezrozumiały bełkot, sztuczne kwiaty rodem z PRLowskiego urzędu itp.) siedział jakiś Anglik i długowłosy, zaniedbany Marokańczyk w obleśnym dresie. Tak, Syn Szatana, ale wtedy jeszcze nie wiedziałem. Porozmawiałem z Anglikiem, który Marokankę za żonę mając, bywał w Afryce Północnej całkiem często. Miło się rozmawiało, udzielił mi kilku porad. Palili sobie chłopaki kif. Spytali, czy chcę. Wiedziałem, że w Afryce nie wypada odmawiać gościny. Nie chciałem się porobić, więc wziąłem tylko małą chmurkę i oddałem. Marokańczyk okazał się być spokrewniony z właścicielem hotelu. Gadał bardzo dobrym angielskim (z bardzo fatalnym akcentem), oraz po włosku, hiszpańsku, francusku i ponoć po niemiecku. Miał natomiast straszną i szpetną gębę, która bezpośrednio odwoływała się do moich pierwotnych lęków z dzieciństwa typu „potwór spod łóżka, potwór zza firanek”, „narkoman ze strzykawką z bramy wyskoczy”, „telefon w samym środku nocy”, „rak, zakażenie, cukrzyca” oraz „nigdy nie rozmawiaj ze smutnym panem”. Mimo tego nie spodziewałem się, że on też jest tylko zwykłą mendą. Po miłej pogawędce, podczas której Anglik udzielił mi wielu pożytecznych informacji, a Syn Szatana wielu porad o różnej wartości osadzonych w zdecydowanie moralizatorskim tonie, będąc bliski wykorkowania, udałem się na zasłużony spoczynek. 

A teraz: Śpię sobie. Budzi mnie…syrena alarmowa? Płacz dziecka? Ktoś zabija ludzi na ulicy? Nalot, trzecia wojna światowa? Czy to już może grudzień 2012, trąby apokalipsy?
Gdzie ja jestem? Afryka. O cholera jasna. MECZET.
Wstaję. Patrzę przez okno.  Megafon muezina wycelowany prosto w mój pokój, kilka metrów dalej. Zatykam uszy poduszką, ale i tak bolą. Na szczęście udaje mi się zasnąć, budzę się kilka godzin później. 
Pada deszcz. Jeszcze lepiej. Myślę o wycieczce do toalety, ale przypomniawszy sobie brudną dziurę ziejącą z lepiącej się podłogi zmieniam zdanie. W tym momencie już wiem- nie chcę tu być ani chwili dłużej, niż to konieczne.
Schodzę na dół. Przy stole siedzi nasz bohater. Włosy polepione, umorusany jakiś, ale uśmiechnięty, miły, uczynny. Pytam go o ewentualne śniadanie. Przedstawia mi bogatą ofertę. Decyduje się na kanapkę z serem. Biegnie gdzieś i za chwilę brudnymi rękami przynosi mi kanapkę. Wciskam w siebie, bo na dobrą sprawę jeszcze śpię. Nawet dobra. No więc siedzę sobie i żuje jak krowa, a on nawija. Hasz to, hasz tamto.
Dis is gud hasz, dazynt mejk ju fil dizi, dazynt mejk ju fil bad, diz hasz mejksju fil fresz, dis is weri gud hasz, weri gud for ju maj friend!!
Mhm, tak. Tak. Jem sobie dalej. Nie widzę, w co się zaraz wpakuje. Po dziesięciu minutach nawijania o tym, jak dobrze jest się czasem naćpać oznajmia, że teraz: skończę jeść śniadanie, wypiję herbatę a później wyjmę pieniądze i grzecznie zapłacę mu czterysta denarów za wspaniałej jakości hasz i gościnę.

W tym momencie prawie wypluwam nie do końca przegryzioną kanapkę na swoje buty.
Mówię mu, że nie palę.
-Dlaczego nie palisz? Jak można nie palić?
Wiedzcie, że w Maroko palą prawie wszyscy. Za to alkohol zabroniony i nikt nie pije. Nikt? Dopiero dużo później, w Marrakeszu, miałem zweryfikować ten pogląd. W każdym razie:
-Nie palę.
-Ale wczoraj jakoś paliłeś.
-Bo mnie poczęstowałeś. Nie chciałem odmawiać.
-Czyli palisz. Nie kłam. Jesteś na wakacjach. Musisz się wyluzować. Będziesz gdzieś na pustyni i sobie zapalisz, będzie super.
No nie, nie chcę, wydałem tu już stanowczo za dużo, to raz, dwa że nie chcę jarać tego szajsu. Tymczasem dwa ostatnie dni wdychałem THC, dwa dni pod rząd prawie! Chcąc nie chcąc, Filali aka Kierowca Tira, który zabrał mnie z Valencii aż do Afryki odpalał jednego jointa od drugiego. Hasz-Komora. 
Dość! Dość! Poza tym nie bardzo lubię ideę wpychania się ze swoją ofertą handlową podczas, gdy ja spokojnie chcę zjeść śniadanie.
Odmawiam po raz piętnasty. Ani razu nie pokazałem, że chcę kupić i nie pytałem go nawet o cenę, ale i tak wyprowadziłem go z równowagi. Robi się coraz bardziej agresywny.
-W takim razie zapłać mi za moją wspaniałą gościnę!
-To jest gościna? Chcesz ode mnie pieniądze za jedną chmurę i za śniadanie, za które już zapłaciłem?
W końcu mówię mu, że musiałem ostro się natyrać, żeby zdobyć kasę na przyjazd do Maroka.
W tym momencie wstaje z krzesła. Odsłania ręce. Całe pocięte i wytatuowane więziennym arabskim szkaradztwem.
-MUSIAŁEŚ SIĘ, KURWA, NATYRAĆ? JA MUSIAŁEM IŚĆ DO WIĘZIENIA!! WIĘC MOŻE PRZESTAŃ PIEPRZYĆ I KUP MÓJ HASZ ALBO ZAPŁAĆ MI ZA MOJĄ GOŚCINĘ!!
-Do więzienia?
Nachyla się jeszcze bardziej.
-WIĘ-ZIE-NIA!! (Jego wujek potwierdza) Jesteśmy Arabami (to również…), jesteśmy muzułmanami  (…potwierdza. Raptem w magiczny sposób nauczył się angielskiego, Barraka albo coś), niiiiiikt z nami nie zadziera! PRZESTAŃ TRACIĆ MÓJ CZAS!!
Swędzą mnie pieści, a jednocześnie zdaje sobie sprawę, że boje się typa. Jego gęba mnie przeraża. To miejsce mnie przeraża. Jeszcze zaraz wyciągnie strzykawkę i wbije mi w oko. I nikt mi nie pomoże. I po co mi to? Jego wuj, właściciel, wygląda na również zdegustowanego moją karygodną, nie ćpającą osobą. Dalej przytakuje.
-Dobra, wyluzuj, siadaj, VOICE-DOWN. –Uspokajam go. Siada na swojej narkomańskiej dupie. Negocjujemy cenę. Niezbyt przyjemna to negocjacja. Ostatecznie kupuję hasz, którego w ogóle nie potrzebuję. Faktycznie, jest świetnej jakości, bo zapach aż kręci w nosie. Z finansowego punktu widzenia jest to dobry interes, jednak tak czy inaczej większość wróci ze mną do Tangeru…w którym będę miał nieszczęście znowu się pojawić i… zobaczycie.

Syn Szatana i jego wujek raptem pogodnieją, jakby ktoś nakarmił ich dobrej jakości antydepresantami.
Zmykam do pokoju. Pakuje się najszybciej jak się da. Katapultuje się.
Kilka sekund przed wyjściem/wybiegnięciem Syn Szatana proponuje mi jeszcze trochę haszu, za darmo. Serdecznie dziękuję i znikam z tej meliny.

Pada.
Syf.
Śmieci.

Groźnie wyglądający czarnoskórzy obserwują mnie zjaranymi oczyma.
Trochę szlajam się po Medynie. Oglądam bazar. Siadam na jedynej ławce w parku, na której została jeszcze jakaś deska. Kończę nieszczęsną kanapkę. Siedzę. Siedzę. Siedzę i się pocę, bo już nie pada. Obserwuję szarość. Nawet palmy wyglądają tu smutno.
Matko, jaka beznadzieja. Ale nie, nie bądź lapsem, jesteś w Afryce. Marzyłeś o tym, to teraz zrób coś, żeby było fajnie. Będzie tylko lepiej. Janusz, nie płacz. Janusz, uspokój się, jesteś pijany. 
Wstaję. 
Śmieci. Śmieci. Śmieci.

Próbuję złapać taksówkę albo wykoncypować, jak na stopa wydostać się z tego łez padołu. Zajmuje mi to kilka godzin, bo nikt nie rozmawia po angielsku, a ja nie rozmawiam po francusku. Chodzę między stertami śmieci i obdrapanymi budynkami. Jak to mawiają Anglicy, BIORĘ SWÓJ CZAS i szlajam się po Tangerze. Nowa część miasta jest nawet dość interesująca. Pewnie mają ciekawe życie nocne. Po drodze, dla odmiany, spotykam kilku miłych ludzi, którzy nie chcą moich pieniędzy, chcą tylko porozmawiać. Wychodzę w końcu na jakąś wylotówkę. Biorę taksówkę za miasto. Zaczynam łapać stopa. Zauważam, że nie jestem jedyny. Jakiś przemiły (ale że serio) Marokańczyk wypytuje mnie skąd jestem. Usłyszawszy odpowiedź, przeżywa szok. Znów bariera- angielski/francuski. Mimo tego jakoś się dogadujemy. Dla chcącego nic trudnego. Jedziemy w tym samym kierunku. Zatrzymuje nam na stopa...taksówkę.
W starym mercedesie W123 zwanym również "Puchatkiem" lub "Beczką" tłoczy się 5 facetów i jedna kobita. 
-Dawaj, dawaj, zmieścisz się, zapraszamy.
No to wchodzę. 
Minutę później okazuje się, że mój nowy znajomy też wchodzi w ten interes.
Podróż w 8 osób 5-osobowym pojazdem jest...bolesna fizycznie i kojąca psychicznie.

Opuszczam znienawidzony Tanger. Za oknem robi się coraz ładniej. Jadę w góry. 

Opuszczam piekło. 

Jadę do nieba. 








środa, 14 listopada 2012

Gdzieś pośrodku. Agadir.



Nie bałeś się? – zapytała.
Bałem się.

Nie Afryki, nie klątwy faraona ani „ataku czarnego prącia z zaskoczenia”. Nie zamachów bombowych w Marrakeszu, czy zarazków, jak Amerykanie. Nie bałem się Arabów, w końcu ludzi. Przez 3 lata uczyłem się o ludziach.

Bałem się momentu, w którym wypadnę z torów.
Już na początku tego roku wiedziałem, że to zrobię. Marzyłem o tym od dawna. Nie wiem dokładnie, kiedy podjąłem ostateczną decyzję.
Może w Norwegii.
Ile można było? 

Wiedziałem, że chcę:
zaliczyć sesję, zdać licencjat. Pomnożyć kapitał. Spakować plecak. Pojechać do Afryki autostopem. 

Mogłem pojechać autobusem, albo przelecieć całą drogę samolotem, bo... mogłem.
Wszyscy pukali się w głowę. W Hiszpanii autostopem? Chyba, synek, ocipiałeś.
W Hiszpanii autostop nie istnieje. Faktycznie, rok temu pod Barceloną widziałem nielicznych śmiałków zarośniętych pajęczyną i mchem. W ponad trzydziestostopniowy upał siedzieli na autostradzie i czekali na cud.
Niemniej jednak postanowiłem spróbować. Uparłem się jak osioł i możliwe, że jestem osłem. 

Wyobraź sobie to:
wstajesz rano, zaspanymi oczyma patrzysz w sufit. To jest ten (bolesny?) moment, kiedy w kilka sekund po przebudzeniu przychodzi do Ciebie świadomość. Za kilka dni najgorsza sesja na studiach. Musisz ją zdać za pierwszym podejściem, bo później czeka Cię egzamin ustny z trzech lat.
Tradycyjnie jesteś przekonany, że nic nie umiesz. Kartka z niesprecyzowanymi zagadnieniami jest tak rozległa, że szanowna komisja równie dobrze mogłaby napisać: "Ee...to po prostu nauczcie się socjologii, ok?"
Od 2 miesięcy to memento mori wisiało na ścianie nad monitorem. Przez ten czas odkreśliłeś 3 zagadnienia z 60, czy ile ich tam było. Później trzeba jeszcze jakoś pomnożyć oszczędności. Im szybciej, tym lepiej. 
Nie wiadomo co i jak, ale decyzja już podjęta. Każdego ranka po przebudzeniu słyszysz w głowie głos: "Autostopem na Saharę? Co ja, kurwa, robię ze swoim życiem?" Przez kilka sekund dziwne uczucie w okolicach żołądka.
Gdzie magisterka? Gdzie praktyki? Gdzie kariera w wielkiej firmie? Albo w McDonaldzie chociaż? Jaka dziura w CV, toż to skandal!

Miałem tego dość.
Nie lubię godzić się na coś co mi nie podchodzi. Na studiach nauczyłem się naprawdę sporo: Jak liniowo nagrywać gitarę elektryczną i miksować ścieżki, jak obsługiwać syntezatory modulacji częstotliwości i sampler. Jak się uczyć- w ogóle. Jak bardzo otoczenie wpływa na myślenie. Jak medytując odzyskać spokój. Jak patrzeć na ścianę i przestać myśleć o czymkolwiek. Jak ścisnąć się za jajka i przez 8 godzin pod rząd uczyć się totalnych bzdur. Kto to jest przyjaciel. Jak bardzo ważne jest, żeby uprawiać jakikolwiek sport. 
Tych i wielu innych rzeczy nauczysz się studiując poza murami uczelni, jeśli nie jesteś  skończonym jełopem i nie spędzasz całych dni na kwejku, czy innym chujstwie. To absolutnie nie tak, że z zajęć i wykładów nic nie zostało w głowie. Niemniej jednak uznałem, że te trzy lata w zupełności wystarczą.
Bezwładność. Jesteśmy drastycznie podobni do psów Pawłowa. Kiedy już obierzemy w życiu jakąś drogę i nadamy mu jakiś kształt, nawet jeśli ta droga stopniowo coraz bardziej wysysa z nas życie- jak cholernie trudno jest przestać nią iść i spróbować czegoś innego?
Dla miliardów ludzi strefa komfortu stała się złotą klatką. Trzeba kilka razy naprawdę mocno uderzyć łbem o kraty żeby zdać sobie sprawę, że klucze były w zamku od samego początku. Trzeba po prostu wychylić głowę na zewnątrz, żeby je zauważyć.
Boimy się próbować, bo jeśli układanka się rozpadnie, to trzeba będzie ją pozbierać.
Zaryzykowałem, uznając, że pozbieranie kawałków życia po ewentualnej spartaczonej pogoni za marzeniem jest łatwiejsze, niż przeżycie reszty życia robiąc coś, co ostatecznie Cię wysysa, niszcząc zdrowie i dobre samopoczucie. Przed wyjazdem musiałem rzucić jeszcze ciężki narkotyk- muzykę. Muzyka to najbardziej wymagająca kochanka. Potrzebuje Cię dzień i noc. Zdarzało się nie jeść i nie spać. Tak czy inaczej, nie zdążyłem skończyć żadnego projektu. Musiałem pożegnać uniwersytet, bo nie było szans, żebym wrócił do października. I tak wszystkiego, co wartościowe w socjologii nauczyłem się sam. 

Wypadłem z torów na własne życzenie.



Siedzieliśmy w kawiarni w Agadirze. Parę metrów od nas szumiał ocean. Na plaży dwie kobiety w hustach grały w ringo. Piszczące mewy przywodziły na myśl Bałtyk. Brakowało tylko jagodzianek i lodów, looooodów na patyku.
-Jesteś religijna?
-Co to znaczy?
-…No wiesz…przestrzegasz zasad Koranu?
-Jestem dobrą muzułmanką.
-Zazdroszczę wam wiary. Jadę autobusem. Raptem przystanek. Wszyscy wysiadają. Rozkładają dywany gdzie popadnie. Modlą się. Muezini budzą was na modlitwę o piątej rano. Dlaczego chrześcijanie na zachodzie wstydzą się swojej wiary? Nie mam pojęcia, gdzie leży różnica.
-Nie wiem. Nie rozumiem tego. Modle się do Boga. On nas kocha. Byłeś kiedyś w meczecie?
-Tu mi nie wolno. Ale byłem w Turcji.
-Nie czułeś Go?
-Boga?
-My Go czujemy.
-Czułem Go w kościele. Ale w pustym. Chyba. Na palcach jednej dłoni można policzyć. Nie mogę zaakceptować dogmatów wiary. Szczerze mówiąc, bardziej czuję Go w lesie, albo na pustyni. Chyba straciłem wiarę w pewnym momencie swojego życia.
-Jak to? 
Opowiadam jej. Niemalże pewny, że i tak nigdy jej już nie zobaczę.
-No i tak to jakoś wygląda. Czasami nie mam wątpliwości, że istnieje. Czuję...światło. Jaśniejsze dni. Czasami czuję ciemność. Nie ma nic, tylko pustka. Ale nie taka jak w Zen. Otchłań. Wiesz, wołasz o pomoc i nikt Cię nie słyszy.  Czuje się jak przerośnięta forma białka, pierwiastki chemiczne złączone jakimś glutem. Chodzący wypadek wyposażony w przypadkową świadomość, czekający aż się zdarzy. Ale i tak jestem wdzięczny. Ogólnie. Za wszystko.

Bo było i jest za co.

Zanim dojechałem do Agadiru przejechałem przez całe Maroko wszerz, dotarłem na Saharę, poznałem niesamowitych ludzi, przeniosłem się do średniowiecza w Fes, spędziłem dwa dni w górskim miasteczku, które wyglądało jak niebo i …

Niestety, mam taki nawyk, że wiele rzeczy w życiu zaczynam od dupy strony.
Gwoli ścisłości, na samym początku był obskurny Tanger- miasto dziwek, ćpunów, złodziei i artystów. Po Agadirze było jeszcze co najmniej drugie tyle wrażeń, co przed. A jeszcze wcześniej musiałem przejechać całą Hiszpanię autostopem.

A powinniście wiedzieć, że chyba wszystko jest łatwiejsze, niż się z pozoru wydaje.
To kwestia wyboru i zdecydowania. Trzeba być osłem.
Wypadając z systemu niczego nie możecie być pewni. Oprócz jednego- przy odrobinie chęci doświadczycie najbardziej żywego i rozwijającego okresu w swoim życiu.

Zapraszam na tripa ze mną. Do Afryki, do środka swojej głowy i w pustkę. Mam nadzieję, że was zainspiruje. 
Spakujcie się i jedziemy-
- w następnym poście.