Always look
at the white sky and you lose your head in the clouds
Wanna step
onto them and float onto their ground
You appear
from the hillside and there's a funny look in your eye
Between a
rock and a hard place and I will either do or say die
Spins the phrases
together 'til something starts to make sense
Talk of the
future ignoring the present tense
Siedziałem na dworcu autobusowym w Szefszawan i głowiłem
się, dlaczego gniję już drugą godzinę zamiast chodzić po górach, a autobusu jak
nie było, tak nie ma. Ostateczne rozwiązanie tej arcytrudnej zagadki nieźle
mnie zdziwiło oraz zawstydziło. Ale po kolei.
Pierwsze słowo z frazy
„autostopem na Saharę” definitywnie zadomowiło się w cudzysłowu właśnie w
Szefszawan. Marokańska gościna nie pozwoliła mi na opuszczenie Tangeru za
pomocą okazji samochodowej. Myślałem sobie, że uda mi się kontynuować gnębienie
kierowców na kolejnym etapie, ale się przeliczyłem.
Szawszawan nie tylko zapierał
dech w piersiach ale również przywitał mnie licznymi cudami na kiju. Miasto
słynie z dorodnych upraw trawki narkotycznej, jest prawdopodobnie największym
eksporterem haszu w tych rejonach Drogi Mlecznej i jego mieszkańcy wcale się z
tym nie kryją.
Trawka narkotyczna chyba miała mi
za złe że nie chciałem z nią już dłużej romansować i starała się przemówić mi
do rozsądku. Ale ja się nie dawałem.
W drugi dzień mojego pobytu postanowiłem
pochodzić sobie po górach Rif i zobaczyć, o co tam chodzi.
Spakowałem plecak, energy drinka
którego dostałem w prezencie od tirowców i ruszyłem w góry po Januszowemu,
czyli zamiast wychodzonym szlakiem- na przełaj, jak jakiś debil. Słońce ostro
grzało w łeb i po jakichś czterdziestu minutach zacząłem słyszeć głosy.
-Heellloo!
Rozejrzałem się. Jakieś krzaki,
dookoła góry, arabskie i żydowskie nagrobki, piękny widok na miasto …
…bajka, ale dookoła brak żywego
ducha. Albo naprawdę słońce wysoko, albo ja się zbyt mocno pogrzałem
nadprogramowym THC w drodze przez Hiszpanię.
-Heeeeeey!
Znów się rozglądam i dalej nikogo
nie widzę. Podróżowanie mi nie służy. A może to z grobów? Pochowali kogoś
żywcem? Kto wie czego się można spodziewać po berberskich dilerach haszu.
I wtedy ujrzałem.
Jakiś dziwny facet, stoi skulony
w krzakach. Przytula się do tych zarośli, zaleca? Mina jakaś taka nietęga i do
tego oczywiście wąs w stylistyce SadamHusajnSeductiveDiscoBagdad1979. Stoi,
łasi się do zieleniny i coś do mnie mruczy.
Myślałem, że fajnie byłoby go
wyminąć, ale nie chciałem wpaść do żadnego otwartego grobu. W drugą stronę
byłoby zbyt stromo i zapewne sturlałbym się na sam dół.
Skończyło się tak, że zaciągnął
mnie do swojej willi. Była zbudowana z kijków. Widok za milion dolarów, ale
perspektywy marne. Facet mieszkał z rodziną która chwilowo gdzieś znikła,
hodował owce, osły, figi, owoce kaktusa i konopie indyjską. Gadał całkiem
nieźle po angielsku i po hiszpańsku, gaworzyliśmy sobie przy stoliczku w cieniu
jakiegoś pokracznego drzewa i było miło. Na samym początku spytałem go, czy nie
chce czasami pieniędzy za to całe oprowadzanie, ale odparł, że chce tylko
poćwiczyć angielski i dowiedzieć się czegoś o świecie. Pokazałem mu pocztówkę
Zielonej Góry i zdałem sobie sprawę, że spędziłem dzieciństwo w całkiem pięknym
miejscu. Później spytał, czy chce zobaczyć jego „roślinki”. W "domu" (coś jak altanka na działce waszej babci) trzymał
zasuszone snopki (wuchtę, tej- kilkadziesiąt takowych) maryhuaniny - wg. mojej wyceny jakieś
kilkadziesiąt tysięcy złotych. Zastanawiałem się jakim cudem żyje w domu z patyczków
i starych cegieł. Chciałem zobaczyć, jak to jest trzymać tak dużą ilość pieniędzy w garści i
chwilę pomachałem sobie marokańską palemką wielkanocną.
Mój wąs prezentował się blado.
Wzdrygnąłem się znów.
Jego wąs.
Moja sakiewka.
Jego wąs jakoś dziwnie się
poruszał.
Moje buty.
Jego wąs.
Ostatecznie otrzepałem się jak
pies wychodzący z jeziora i dałem mu wszystko, co miałem przy sobie, czyli 3
euro, żeby już tylko przestał się przymilać i gadać bzdety. I żeby uciec od
wąsów. Od razu w tym momencie skończył odprowadzanie i poszedł sobie wreszcie. Uff…
Nie pytałem o możliwość publikacji. Mam nadzieję, ze nie przygniecie go sława . |
Napiłem się świeżej wody ze
strumyka, pochodziłem jeszcze po mieście i uznałem, że trzeba zawijać kiecę i
lecieć na Saharę.
W dalszym ciągu chciałem złapać
stopa, ale miasteczko mnie polubiło i nie chciało wypuścić.
Znalazłem się na przedmieściach,
które wyglądały jak Bagdad po wizycie amerykanów.
Wszędzie jakieś niedokończone
domy, śmieci, smród, stare samochody i plamy oleju. W tle dla kontrastu piękne doliny i góry znikające w nisko zawieszonych chmurach.
Z tego punktu można było zauważyć,
że z Szawszawanu w kierunku Fezu prowadza dwie drogi- jedna gdzieś w pizdu
przez środek zadupia, a druga jeszcze kawałek dalej. Obie wyglądały równie
zachęcająco jak wąs poznanego wcześniej kolegi. Nie miałem pojęcia, w którą
stronę się udać. Poszedłem przed siebie. Zapytałem pięć osób o kierunek. Od
każdej usłyszałem zupełnie inne tłumaczenie. Napisałem że były tylko dwie
drogi? Tak, marokańska logika, nie wiem, co mam wam napisać. Allah jeden zna
odpowiedź.
Była też grupka zarozumiałych rzezimieszków naprawiających jakiegoś starego szrota, którzy rozkosznie się
roześmiali na hasło „autostop” i „rut de Fes”. Potwierdzili, że kierunek który
obrałem jest dobry, ale jakoś im nie ufałem.
Postanowiłem spróbować metodą
prób i błędów. Szedłem przed siebie przez meliniastą drogą, czując się jak w
wojennym reportażu wieczornych wiadomości z TVP. Po kilkudziesięciu minutach
doszedłem do miejsca, wielbłądy mogłyby szczekać dupami, gdyby tylko były
jakieś wielbłądy albo cokolwiek poza niedokończonymi budynkami i rdzewiejącymi
wrakami.
Nie napotkałem po drodze żadnego
sprawnego pojazdu, nie licząc starej śmieciarki, z której wysypywały się jakieś
obleśne puszki i ości.
Zawróciłem.
Minąłem rzezimieszków.
Chyba zmierzyli mnie triumfalnie,
ale postanowiłem poudawać Jamesa Bonda i nawet się na nich nie spojrzałem.
Szedłem twardo w drugą stronę. Po
kilkunastu minutach marszu pod górkę i w słońcu ujrzałem jeszcze więcej zadupia
i drogę, która ciągnęła się kształtem serpertynopoodbnym kolejne kilkanaście
kilometrów.
Odechciało mi się.
Wróciłem z powrotem.
A później znów zawróciłem.
Gdyby nie fakt, że na ulicach
było pusto stałbym się niechybnym obiektem kpin chodząc tak w dwie strony przez
tyle czasu. Chcę zaznaczyć, że nawet małe dzieci by się ze mnie śmiały. Jeśli
śnił wam się kiedyś pokój, z którego nie można się wydostać, bo za otwartymi
drzwiami czają się kolejne, zamknięte, a za oknem ktoś raptem zbudował mur z
cegieł, to było właśnie coś w ten deseń. A droga do błękitnego miasteczka,
hotelu, Medyny i restauracji była bardzo długa, bardzo kręta, bardzo stroma i
bardzo brzydka.
Postanowiłem jednak wrócić.
A w połowie drogi mi się
odwidziało.
Znów stanowczo zmieniłem kierunek
i znów znalazłem się na tym pieprzonym rondzie, którego wszystkie rozwidlenia
prowadziły nigdzie. Ukazała mi się piękna, filozoficzna alegoria życia i takie
tam.
Przechodząc jedną z ulic po raz
dziesiąty ujrzałem kolejną drogę, której wcześniej nie zauważyłem.
Wyglądała jak wyjazd z miasta. Eureka,
kurde!
Poszedłem, szedłem, szedłem, aż zacząłem zbliżać się do kolejnego domu z cegieł w stanie niemalże surowym.
Raptem, znów nie wiadomo skąd, na
środku drogi prowadzącej przez step szeroki, wyłonił się kolejny kochaś-
wielbiciel, producent i smakosz trawki narkotycznej. Chciał mnie zaprosić do
domu i sprzedać mi płody swojej ziemi. Powiedziałem mu, że w dupie mam, nie
palę, pływam, szanuję płuco, zdrowe życie, pięć posiłków dziennie, warzywa,
witaminki, fitness, zdrowie, korzonki, słońce, skipping A, skipping B, Krzysztof
Ibisz jest moim wzorem i nie mogę tak postępować.
I on też zrobił się przymilny.
Zapewnił mnie, że nie chce wcale moich pieniędzy i że jak nie chce palić trawki
to spoko, ale żebym wpadł do niego do domu na obiad, bo będzie bardzo fajnie. A może coś jednak kupię, a może się polubimy. Zza krzaka wyleciał też jakiś krzywy pies i zaczął się ślinić na jezdnię. Był
bardzo brzydki. Spojrzałem na psa. Spojrzałem na kochasia.
Na psa.
Na swoje buty.
Nie pytając mnie o zdanie wykonały
one szybki manewr odwracając moje ciało o 180 stopni. Przyśpieszyłem kroku.
Kochaś coś wołał i zapraszał mnie do siebie. Pies dalej dyszał i się ślinił.
Wróciłem na pieprzone rondo.
Z tej perspektywy dworzec
autobusowy wyglądał niezwykle kusząco.
Wszedłem do środka. Było chłodno.
Wyszedłem na plac. Sprzed nosa odjechał mi autobus do Fez. Następny miał być za
3 godziny.
Przyjechał za pięć godzin.
To był bodajże trzeci dzień w
Maroko i dziesiąty mojej podróży.
Zdecydowanie najwyższy czas aby
zapytać się polskiej parki napotkanej na pustym dworcu dlaczego autobusy tak
się tutaj spóźniają i zdać sobie sprawę, że znalazłem się w strefie czasowej
przesuniętej o dwie godziny.
Podróżowałem przez kilka dni nie
mając pojęcia, jaki jest czas. I wszystko było perfekcyjnie OK. Jak tu nie kochać Afryki?
Był to również czas, aby zdać
sobie sprawę, że autostop w Afryce jesienną porą (czyli w takich warunkach jak
u nas w środku sierpnia) nie należy do najlepszych pomysłów.
Tam też zauważyłem, że na każdym
marokańskim dworcu i w każdym znajduje się meczet. A pracownicy z niego
korzystają i modlą się pięć razy dziennie. I mają dzięki temu bardzo dużą
zawartość chilloutu we krwi.
W końcu wsiadłem do autobusu.
Znów byłem jedynym bladolicym. Robiło
się ciemno, ale widziałem, jak niesamowicie zmienia się krajobraz. Z gór
zrobiła się pustynia, później znowu góry, tylko jeszcze wyższe, lasy, góry…ciemność.
Mnóstwo gwiazd i sierp księżyca, taki jak na muzułmańskich flagach.
Prawie zapadłem w drzemkę. Hamowanie...
jakiś przystanek. Wybudziłem się ze snu – autobus stał pusty. Sam siedzę? Co
jest, napad?
Wyszedłem. Na każdej stacji
meczet. Wszyscy myju-myju i do modlitwy.
Ja, niewierny, przechadzałem się
wśród pachnących stoisk z grillowaną baraniną, smażoną kiełbasą z jagnięciny,
wędzonymi serami i owocami. Takie stragany stoją na każdym przystanku na którym
zatrzymują się autobusy wiozące miejscową ludność.
Była gwieździsta noc, wdychałem
zapachy afrykańskiej kuchni, patrzyłem w niebo i myślałem, jak to będzie przenieść
się w czasie. Czekała na mnie największa wielkomiejska ostoja średniowiecza na
Ziemi – Fez.
Dzisiaj post krótki, bo stałem się tymczasowo człowiekiem pracującym etatowo i nie mam czasu. Jak już zostanę multimiliarderem, to znów będę pisał więcej. A co.
Albo nie. Teraz posty będą krótsze, za to będzie więcej zdjęć.
Albo nie. Teraz posty będą krótsze, za to będzie więcej zdjęć.
Cytat na samym początku posta to tekst tego zacnego utworu.
Nie spodziewałem się w roku 2013 usłyszeć zbyt wielu świeżych brzmień, a tu takie zaskoczenie na klatę.
Zdecydowanie potrzebowałem pozytywnej muzyki.
A zespół ten znalazłem u chłopaków z GetAwayTo.
Szacunek ludzi ulicy z mojej strony.
Nie żeby mi imponowało, że polecieli na jakąś głupią wyspę i kręcą nudny film- nie będzie tam strzelanin, wampirów, ani Borysa Szyca, także nie oglądam, a poza tym podróżowanie jest dla słabych...
Nie żeby mi imponowało, że polecieli na jakąś głupią wyspę i kręcą nudny film- nie będzie tam strzelanin, wampirów, ani Borysa Szyca, także nie oglądam, a poza tym podróżowanie jest dla słabych...
...ale za to jakie dobre wrzuty zapodają do sieci!