wtorek, 22 stycznia 2013

Wąsy Sadama Husajna, trawka narkotyczna i miasto bez wyjścia.


Always look at the white sky and you lose your head in the clouds
Wanna step onto them and float onto their ground
You appear from the hillside and there's a funny look in your eye
Between a rock and a hard place and I will either do or say die
Spins the phrases together 'til something starts to make sense
Talk of the future ignoring the present tense
 


Siedziałem na dworcu autobusowym w Szefszawan i głowiłem się, dlaczego gniję już drugą godzinę zamiast chodzić po górach, a autobusu jak nie było, tak nie ma. Ostateczne rozwiązanie tej arcytrudnej zagadki nieźle mnie zdziwiło oraz zawstydziło. Ale po kolei.




Pierwsze słowo z frazy „autostopem na Saharę” definitywnie zadomowiło się w cudzysłowu właśnie w Szefszawan. Marokańska gościna nie pozwoliła mi na opuszczenie Tangeru za pomocą okazji samochodowej. Myślałem sobie, że uda mi się kontynuować gnębienie kierowców na kolejnym etapie, ale się przeliczyłem.
Szawszawan nie tylko zapierał dech w piersiach ale również przywitał mnie licznymi cudami na kiju. Miasto słynie z dorodnych upraw trawki narkotycznej, jest prawdopodobnie największym eksporterem haszu w tych rejonach Drogi Mlecznej i jego mieszkańcy wcale się z tym nie kryją.
Trawka narkotyczna chyba miała mi za złe że nie chciałem z nią już dłużej romansować i starała się przemówić mi do rozsądku. Ale ja się nie dawałem.

W drugi dzień mojego pobytu postanowiłem pochodzić sobie po górach Rif i zobaczyć, o co tam chodzi.
Spakowałem plecak, energy drinka którego dostałem w prezencie od tirowców i ruszyłem w góry po Januszowemu, czyli zamiast wychodzonym szlakiem- na przełaj, jak jakiś debil. Słońce ostro grzało w łeb i po jakichś czterdziestu minutach zacząłem słyszeć głosy.

-Heellloo!

Rozejrzałem się. Jakieś krzaki, dookoła góry, arabskie i żydowskie nagrobki, piękny widok na miasto …


…bajka, ale dookoła brak żywego ducha. Albo naprawdę słońce wysoko, albo ja się zbyt mocno pogrzałem nadprogramowym THC w drodze przez Hiszpanię.

-Heeeeeey!

Znów się rozglądam i dalej nikogo nie widzę. Podróżowanie mi nie służy. A może to z grobów? Pochowali kogoś żywcem? Kto wie czego się można spodziewać po berberskich dilerach haszu.
Pusto. 





Po chwili zwątpienia ruszyłem dalej przed siebie.
I wtedy ujrzałem.
Jakiś dziwny facet, stoi skulony w krzakach. Przytula się do tych zarośli, zaleca? Mina jakaś taka nietęga i do tego oczywiście wąs w stylistyce SadamHusajnSeductiveDiscoBagdad1979. Stoi, łasi się do zieleniny i coś do mnie mruczy.
Myślałem, że fajnie byłoby go wyminąć, ale nie chciałem wpaść do żadnego otwartego grobu. W drugą stronę byłoby zbyt stromo i zapewne sturlałbym się na sam dół.


Skończyło się tak, że zaciągnął mnie do swojej willi. Była zbudowana z kijków. Widok za milion dolarów, ale perspektywy marne. Facet mieszkał z rodziną która chwilowo gdzieś znikła, hodował owce, osły, figi, owoce kaktusa i konopie indyjską. Gadał całkiem nieźle po angielsku i po hiszpańsku, gaworzyliśmy sobie przy stoliczku w cieniu jakiegoś pokracznego drzewa i było miło. Na samym początku spytałem go, czy nie chce czasami pieniędzy za to całe oprowadzanie, ale odparł, że chce tylko poćwiczyć angielski i dowiedzieć się czegoś o świecie. Pokazałem mu pocztówkę Zielonej Góry i zdałem sobie sprawę, że spędziłem dzieciństwo w całkiem pięknym miejscu. Później spytał, czy chce zobaczyć jego „roślinki”. W "domu" (coś jak altanka na działce waszej babci) trzymał zasuszone snopki (wuchtę, tej- kilkadziesiąt takowych) maryhuaniny - wg. mojej wyceny jakieś kilkadziesiąt tysięcy złotych. Zastanawiałem się jakim cudem żyje w domu z patyczków i starych cegieł. Chciałem zobaczyć, jak to jest  trzymać tak dużą ilość pieniędzy w garści i chwilę pomachałem sobie marokańską palemką wielkanocną.




Następnie zrobiliśmy sobie parę przesłitaśnych fotek z ramienia i uznałem, że muszę już spadać, bo nie tędy droga. Zrobił się dużo mniej gadatliwy i jakiś taki zamknięty w sobie. Kilkadziesiąt metrów szliśmy w milczeniu mijając kaktusy różnych kształtów i rozmiarów, aż raptem stało się to, co musiało się stać, czyli „please give me 30 euros for my hospitality”. Stanowczo go wyśmiałem i kontynuowałem drogę w milczeniu. A on zapewniał, że przecież normalnie od zabłąkanych turystów z Europy bierze 100 euro za te niezwykłe atrakcje. W Tangerze nagabywał mnie agresywny ćpun, natomiast ten koleś był jakiś dziwnie przymilny. Zacząłem się zastanawiać, czy nie jest czasami jakiś ciepły i czy mu się aby nie spodobałem. Dalej coś mi niby zrzędził, niby się próbował przykolegować. Rzuciłem okiem na jego WĄS.
Mój wąs prezentował się blado. Wzdrygnąłem się znów.
Jego wąs.
Moja sakiewka.
Jego wąs jakoś dziwnie się poruszał.
Moje buty.
Jego wąs.
Ostatecznie otrzepałem się jak pies wychodzący z jeziora i dałem mu wszystko, co miałem przy sobie, czyli 3 euro, żeby już tylko przestał się przymilać i gadać bzdety. I żeby uciec od wąsów. Od razu w tym momencie skończył odprowadzanie i poszedł sobie wreszcie. Uff…

Nie pytałem o możliwość publikacji. Mam nadzieję, ze nie przygniecie go sława .

Napiłem się świeżej wody ze strumyka, pochodziłem jeszcze po mieście i uznałem, że trzeba zawijać kiecę i lecieć na Saharę.
W dalszym ciągu chciałem złapać stopa, ale miasteczko mnie polubiło i nie chciało wypuścić.
Znalazłem się na przedmieściach, które wyglądały jak Bagdad po wizycie amerykanów.
Wszędzie jakieś niedokończone domy, śmieci, smród, stare samochody i plamy oleju. W tle dla kontrastu piękne doliny i góry znikające w nisko zawieszonych chmurach.

Z tego punktu można było zauważyć, że z Szawszawanu w kierunku Fezu prowadza dwie drogi- jedna gdzieś w pizdu przez środek zadupia, a druga jeszcze kawałek dalej. Obie wyglądały równie zachęcająco jak wąs poznanego wcześniej kolegi. Nie miałem pojęcia, w którą stronę się udać. Poszedłem przed siebie. Zapytałem pięć osób o kierunek. Od każdej usłyszałem zupełnie inne tłumaczenie. Napisałem że były tylko dwie drogi? Tak, marokańska logika, nie wiem, co mam wam napisać. Allah jeden zna odpowiedź.
Była też grupka zarozumiałych rzezimieszków naprawiających jakiegoś starego szrota, którzy rozkosznie się roześmiali na hasło „autostop” i „rut de Fes”. Potwierdzili, że kierunek który obrałem jest dobry, ale jakoś im nie ufałem.


Postanowiłem spróbować metodą prób i błędów. Szedłem przed siebie przez meliniastą drogą, czując się jak w wojennym reportażu wieczornych wiadomości z TVP. Po kilkudziesięciu minutach doszedłem do miejsca, wielbłądy mogłyby szczekać dupami, gdyby tylko były jakieś wielbłądy albo cokolwiek poza niedokończonymi budynkami i rdzewiejącymi wrakami.
Nie napotkałem po drodze żadnego sprawnego pojazdu, nie licząc starej śmieciarki, z której wysypywały się jakieś obleśne puszki i ości.
Zawróciłem.

Minąłem rzezimieszków.

Chyba zmierzyli mnie triumfalnie, ale postanowiłem poudawać Jamesa Bonda i nawet się na nich nie spojrzałem.
Szedłem twardo w drugą stronę. Po kilkunastu minutach marszu pod górkę i w słońcu ujrzałem jeszcze więcej zadupia i drogę, która ciągnęła się kształtem serpertynopoodbnym kolejne kilkanaście kilometrów.
Odechciało mi się.
Wróciłem z powrotem.
A później znów zawróciłem.
Gdyby nie fakt, że na ulicach było pusto stałbym się niechybnym obiektem kpin chodząc tak w dwie strony przez tyle czasu. Chcę zaznaczyć, że nawet małe dzieci by się ze mnie śmiały. Jeśli śnił wam się kiedyś pokój, z którego nie można się wydostać, bo za otwartymi drzwiami czają się kolejne, zamknięte, a za oknem ktoś raptem zbudował mur z cegieł, to było właśnie coś w ten deseń. A droga do błękitnego miasteczka, hotelu, Medyny i restauracji była bardzo długa, bardzo kręta, bardzo stroma i bardzo brzydka.

Postanowiłem jednak wrócić.


A w połowie drogi mi się odwidziało.
Znów stanowczo zmieniłem kierunek i znów znalazłem się na tym pieprzonym rondzie, którego wszystkie rozwidlenia prowadziły nigdzie. Ukazała mi się piękna, filozoficzna alegoria życia i takie tam.
Przechodząc jedną z ulic po raz dziesiąty ujrzałem kolejną drogę, której wcześniej nie zauważyłem.
Wyglądała jak wyjazd z miasta. Eureka, kurde!
Poszedłem, szedłem, szedłem, aż zacząłem zbliżać się do kolejnego domu z cegieł w stanie niemalże surowym.
Raptem, znów nie wiadomo skąd, na środku drogi prowadzącej przez step szeroki, wyłonił się kolejny kochaś- wielbiciel, producent i smakosz trawki narkotycznej. Chciał mnie zaprosić do domu i sprzedać mi płody swojej ziemi. Powiedziałem mu, że w dupie mam, nie palę, pływam, szanuję płuco, zdrowe życie, pięć posiłków dziennie, warzywa, witaminki, fitness, zdrowie, korzonki, słońce, skipping A, skipping B, Krzysztof Ibisz jest moim wzorem i nie mogę tak postępować.
I on też zrobił się przymilny. Zapewnił mnie, że nie chce wcale moich pieniędzy i że jak nie chce palić trawki to spoko, ale żebym wpadł do niego do domu na obiad, bo będzie bardzo fajnie. A może coś jednak kupię, a może się polubimy. Zza krzaka wyleciał też jakiś krzywy pies i zaczął się ślinić na jezdnię. Był bardzo brzydki. Spojrzałem na psa. Spojrzałem na kochasia.
Na psa.
Na swoje buty.
Nie pytając mnie o zdanie wykonały one szybki manewr odwracając moje ciało o 180 stopni. Przyśpieszyłem kroku. Kochaś coś wołał i zapraszał mnie do siebie. Pies dalej dyszał i się ślinił.

Wróciłem na pieprzone rondo.

Z tej perspektywy dworzec autobusowy wyglądał niezwykle kusząco.
Wszedłem do środka. Było chłodno. Wyszedłem na plac. Sprzed nosa odjechał mi autobus do Fez. Następny miał być za 3 godziny.

Przyjechał za pięć godzin.



To był bodajże trzeci dzień w Maroko i dziesiąty mojej podróży.
Zdecydowanie najwyższy czas aby zapytać się polskiej parki napotkanej na pustym dworcu dlaczego autobusy tak się tutaj spóźniają i zdać sobie sprawę, że znalazłem się w strefie czasowej przesuniętej o dwie godziny.

Podróżowałem przez kilka dni nie mając pojęcia, jaki jest czas. I wszystko było perfekcyjnie OK. Jak tu nie kochać Afryki?

Był to również czas, aby zdać sobie sprawę, że autostop w Afryce jesienną porą (czyli w takich warunkach jak u nas w środku sierpnia) nie należy do najlepszych pomysłów.

Tam też zauważyłem, że na każdym marokańskim dworcu i w każdym znajduje się meczet. A pracownicy z niego korzystają i modlą się pięć razy dziennie. I mają dzięki temu bardzo dużą zawartość chilloutu we krwi.

W końcu wsiadłem do autobusu.
Znów byłem jedynym bladolicym. Robiło się ciemno, ale widziałem, jak niesamowicie zmienia się krajobraz. Z gór zrobiła się pustynia, później znowu góry, tylko jeszcze wyższe, lasy, góry…ciemność. Mnóstwo gwiazd i sierp księżyca, taki jak na muzułmańskich flagach.

Prawie zapadłem w drzemkę. Hamowanie... jakiś przystanek. Wybudziłem się ze snu – autobus stał pusty. Sam siedzę? Co jest, napad?
Wyszedłem. Na każdej stacji meczet. Wszyscy myju-myju i do modlitwy.

Ja, niewierny, przechadzałem się wśród pachnących stoisk z grillowaną baraniną, smażoną kiełbasą z jagnięciny, wędzonymi serami i owocami. Takie stragany stoją na każdym przystanku na którym zatrzymują się autobusy wiozące miejscową ludność.

Była gwieździsta noc, wdychałem zapachy afrykańskiej kuchni, patrzyłem w niebo i myślałem, jak to będzie przenieść się w czasie. Czekała na mnie największa wielkomiejska ostoja średniowiecza na Ziemi – Fez.






Dzisiaj post krótki, bo stałem się tymczasowo człowiekiem pracującym etatowo i nie mam czasu. Jak już zostanę multimiliarderem, to znów będę pisał więcej. A co.

Albo nie. Teraz posty będą krótsze, za to będzie więcej zdjęć.

Cytat na samym początku posta to tekst tego zacnego utworu.


Nie spodziewałem się w roku 2013 usłyszeć zbyt wielu świeżych brzmień, a tu takie zaskoczenie na klatę.

Zdecydowanie potrzebowałem pozytywnej muzyki.
A zespół ten znalazłem u chłopaków z GetAwayTo

Szacunek ludzi ulicy z mojej strony. 
Nie żeby mi imponowało, że polecieli na jakąś głupią wyspę i kręcą nudny film- nie będzie tam strzelanin, wampirów, ani Borysa Szyca, także nie oglądam, a poza tym podróżowanie jest dla słabych... 

...ale za to jakie dobre wrzuty zapodają do sieci!






sobota, 5 stycznia 2013

Janusz zaniedbał blogaska. O marzeniach.




Jak bardzo otoczenie i styl życia zmienia sposób myślenia. Tyle czasu zasuwałem po świeżym powietrzu całymi dniamiOtwarte przestrzenie, ciasne, śmierdzące uliczki, pachnące targi pełne stoisk z owocami i przyprawami, zgrzybiałe hotele, piękne widoki z okna, improwizacja, czas na myślenie, cwaniacy, złodzieje i lokalne ćpuny których trzeba było unikać jak ognia, pustynia, szum oceanu, dzikie plaże, niezwykle rozgwieżdżone niebo. Nocne rozmowy z pasjonującymi ludźmi, drzewa dające cień na środku pustyni, nowe potrawy, smaki, zapachy, otoczenie. Mózg pracował na podkręconych obrotach. Miałem w głowie tysiące książek i melodii.


Janusz wrócił z Afryki i poszedł do pracy, żeby nie było, że jest takim niepoważnym bucefałem i żeby nie trwonić pieniędzy, które są przeznaczone na podróżowanie (czyt. Święte i Nietykalne). Zamienił plecak i berberską chustę na dwa zsynchronizowane monitory, rozmowę w języku migowym na rozmowę przez telefon i e-maile. Biuro, papiery, zamówienia, klienci, komputer, długopisy, pieczątki, drukarki, magazyny, sklepy internetowe, dzień pracy, schematy, rachunki. O Afryce przypomina teraz tylko dywan z wielbłąda, Ręka Fatimy i kilka biletów autobusowych przyczepionych do tablicy korkowej.

Z kilkunastu godzin wędrówki z plecakiem zrobiło się osiem godzin siedzenia przy komputerze w pracy. Kreatywności starcza tylko na muzykę, a pisanie musiało zaczekać.

Mamy Nowy Rok!
2012ty był chyba najbardziej wymagającym w moim życiu. Wiele pojedynków wygrałem, wiele spartaczyłem.
Od kilkunastu miesięcy staram się spisywać każdy dzień swojej egzystencji. Kilka dni temu zdobyłem się na przeczytanie całego poprzedniego roku. Zajęło mi to ponad 4 godziny, ale odbyłem podróż w czasie.

Nie macie pojęcia, ile wspomnień wam ucieka. Ile niesamowitych chwil ulatuje z pamięci. A można do nich wrócić, znów je przeżyć.
Ten rok był niesamowity. Chociaż zaczął się grypą i wieloma trudnościami, chociaż wydawało się, że krzywo w niego wszedłem i w dodatku lewą nogą to... tylko się wydawało.
Zacząłem medytować. Zawsze chciałem zacząć, ale nie wiedziałem co trzeba robić, żeby wejść „w ten stan”. Nic nie trzeba robić.

Nie przestałem tworzyć muzyki. Dużo się nauczyłem na błędach.
Nie przestałem pisać pamiętnika.
Spędziłem wiele niesamowitych nocy na dachu poznańskiego wieżowca o najbardziej nietypowych porach, oglądając rozświetlone miasto z góry z przyjacielem, który najbardziej mi pomógł podczas najgorszego okresu w moim życiu. A parę razy zabraliśmy tam kilka innych istot ludzkich poznanych podczas wspólnych wypadów na miasto i zrobiło się jeszcze przyjemniej.
Nocami śmigałem rowerem po pustych poznańskich ulicach oraz pobliskich miasteczkach i bardzo mi się to podobało.




Były miłe imprezy i kilka niezapomnianych wieczorów z przyjaciółmi.
Poleciałem do Norwegii. Moja pierwsza samotna podróż, chociaż teraz widzę, że raczej wycieczka. Poznałem świetnych ludzi, odkryłem, że nie warto odkładać marzeń na później tylko po to, żeby nie realizować ich samemu. Że pewne rzeczy lepiej robić na własną rękę. Przywiozłem tony świetnej muzyki (do dzisiaj nie odsłuchałem nawet połowy), doświadczeń, głodu dalszej podróży i poznawania świata.
Skończyłem studia, zdałem licencjat i to na piątkę (nie żeby miało to jakieś znaczenie, ale chociaż rodzinka się cieszyła). Wreszcie zakończyłem ten etap. Nic mi nie wisi nad głową. Poprzedni rok był najgorszym rokiem w moim życiu i były takie chwile gdy myślałem, że nie dam rady, że już nie mam siły. Nie chcę, nie umiem, nie potrafię.
Ale ścisnąłem się za jajka i udało się. I to w dobrym stylu.




Ponad miesiąc mieszkałem w Monachium w… instytucie patologii. Czasem rano pracownicy wynosili trumnę do karawanu. Memento Mori. Wydaje nam się, że tak dużo czasu mamy na swoje marzenia, że ciągle będzie jakieś później. Otóż nie.
Jeździłem o czwartej rano rowerem po opustoszałym mieście do pracy i myślałem nad życiem. Biegałem w kaloszach. Jadłem precle z masłem i serem. Kąpałem się w rzece. Doszedłem do wniosku, że Niemki to piękne i niesamowicie zadbane kobiety (serio, wcale nie wyglądają jak krowy, są miłe, urocze i ślicznie się uśmiechają- mit obalony). Bardzo miły czas. Konfrontacja z własnymi ograniczeniami w wielu różnych sferach. 



Później znów miesiąc w Polsce, kilka bardzo pozytywnych zaskoczeń i wspaniałych chwil.
Następnie Hiszpania. Trochę czasu z moją siostrą, która jest również zajebistą przyjaciółką. A później pojechałem autostopem do Maroko. Nie wiedziałem czy się uda, obawiałem się wielu rzeczy, ale byłem uparty i również się udało. Moja pierwsza długa samotna podróż. Spędziłem dwie noce na Saharze. Biegałem nago po najpiękniejszej plaży, jaką w życiu widziałem. Mnóstwo niesamowitych przygód, emocji. Wspaniali ludzie i inspiracje. Uznałem, że koniecznie muszę opanować kolejny język, bo niektórzy w moim wieku znają już po pięć. Płynnie, bez akcentów. Założyłem sobie tego bloga, bo czemu nie? Zamierzam dalej podróżować. Jeszcze więcej.

Zdałem sobie sprawę, że podróże towarzyszą lub poprzedzają wszystkie najważniejsze momenty w moim życiu. Zawsze wkrótce przed, niedługo po lub w trakcie podróży dzieje się coś przełomowego.

Po skończeniu liceum pojechaliśmy z kumplem autostopem do Holandii. Przez trzy tygodnie zwiedziliśmy prawie cały kraj. Szukaliśmy pracy, ale nie znaleźliśmy jej, bo przyjechaliśmy w złym terminie, nie znaliśmy niderlandzkiego, a po angielsku gadają tam nawet pięcioletnie dzieci i stare dziadki pracujące w szatni. Chyba taki los, dobrze się stało.

Kiedy byliśmy w Haarlemie albo w Hadze- już do końca nie pamiętam- wybrałem się sam na plażę. Wziąłem ze sobą kartkę i długopis. Zapisałem na niej listę mojego życia. Rzeczy, które chcę zrobić, zanim się zestarzeję i zanim umrę. Znalazły się tam różne pozycje- od „nauczyć się śpiewać”, przez „nauczyć się pływać wszystkimi stylami”, „ogolić się na łyso” do „zarobić milion” i „kupić dom nad morzem”. Teraz to jest bardzo modne na blogach samorozwojowych, wtedy chyba jeszcze nie było.
Niektóre z tych celów wcale nie są już dla mnie ważne. Niektóre dalej są. Inne wręcz mnie śmieszą.
W pewnym momencie, chwilę przed tym, zanim skończyłem pisać, zawiał wiatr.
Kartka uciekła z moich rąk. Zaczęła turlać się po piasku, a później trzepocząc wzleciała w powietrze. Zerwałem się i zacząłem ją gonić. Chciałem ją odzyskać. Biegłem sprintem, ale wiatr był szybszy. Kilka razy już prawie ją miałem, ale podmuch znów ją zabierał, jakby bawił się ze mną w kotka i myszkę, a wtedy traciłem równowagę i przewracałem się na piach. Spacerowicze zastanawiali się, co takiego jest na tej kartce, że aż tak mi na niej zależy. Kilka razy lądowała na kocach innych ludzi. Kiedy chcieli ją dla mnie złapać, znów uciekała. W końcu ją dorwałem, ale prawie dostałem zadyszki.

Czasami lubię wierzyć w romantyczne symbole.

Goniłem swoje marzenia- dosłownie. I złapałem je.

To było prawie cztery lata temu. Podobne listy zrobili moi przyjaciele, niektórzy jeszcze na lekcjach w liceum. Rok po powrocie z Holandii zapytałem ich jak im idzie odkreślanie kolejnych pomysłów. Okazało się, że wszyscy pogubili swoje listy - przy sprzątaniu pokoju, przy wyrzucaniu szkolnych podręczników, albo po prostu uznali że to dziecinne albo nierealistyczne. Wyrzucili swoje marzenia.

Moja lista, pognieciona i pomarszczona niczym jeden z tych sztucznych pirackich listów, które  za dzieciaka pisaliśmy piórem i polewaliśmy herbatą, żeby zżółkły (uwielbiałem to robić, nie wiem jak Wy) dalej leży w moim pokoju. Jest dla mnie bardzo ważna. Wyznacza mi kierunek. Chociaż jest już lekko przestarzała a niektóre cele zmieniłem nieznacznie w biegu, to lubię czasami do niej powracać. Przypominam sobie ten czas, kiedy zaczynałem podróżować. I dalej to kocham. Dopiero patrząc wstecz, kiedy czytam dni mojego życia zapisane w pliku na dysku twardym zdaję sobie sprawę, jak niesamowicie kolorowe ono bywało. I wasze na pewno też, a idąc do pracy w szary, deszczowy i zimny dzień można o tym zapomnieć.
I po prostu czuję się lepiej.

Odkreśliłem już 8 celów na 80.

Zamierzam dalej realizować moją listę.

I wymyślam nowe marzenia, nie tylko podróżnicze. Chciałbym wreszcie nauczyć się pływać na Kitesurfingu i Windsurfingu. Ale zobaczymy jak to wyjdzie- rok jest za krótki, dzień jest za krótki na to wszystko. 

Mogę zrozumieć wszystkie problemy ludzkie, prawie wszystkie zboczenia, mogę nawet zrozumieć to, że ktoś słucha dubstepowych remiksów Chopina, naprawdę jestem aż taki tolerancyjny, ale nie potrafię pojąć, jak do chuja ciężkiego można się NUDZIĆ? Doba powinna trwać co najmniej 72 godziny.

I zamierzam teraz pisać więcej. Bo chyba to lubię i chyba mi wychodzi, a przynajmniej lubię tak myśleć.

Obiecuję opisać resztę mojej podróży po Maroko zanim wyruszę w dalszą drogę.

Bo już wiem gdzie, kiedy i z kim polecę. Ale na razie to tajemnica.

--------------------
P.S

Niektórzy mnie pytali dlaczego już wróciłem skoro jestem multimiliarderem i mogłem jeszcze kilka miesięcy żyć w domku na plaży wcinając świeże ryby i owoce granatu, dlaczego nie pojechałem w głąb Afryki, bla, bla, bla...  - po odpowiedź odsyłam do wywiadu ze mną na Gap Year.pl (że "lans"):



Szczęśliwego Nowego Roku ! Niech chillout będzie z Wami.