Wejście na wydmę w pełnym słońcu
zajęło mi piętnaście minut i chociaż spociłem się jak prosiak, to zdecydowanie było warto. Z góry ujrzałem cały ocean delikatnego, złocistego
pyłu odbijającego promienie słońca. Na dole obozowisko Berberów, gdzie spędziliśmy
noc. Z tej wysokości wydawało się dość malutkie. Dwa namioty, kilka dywanów, dwa
słodkie pustynne kociaki. Wielbłądy żujące suchą, pustynną trawę.
Rozejrzałem się dookoła.
Wdech i wydech. Pustka w głowie.
Cisza.
Cisza.
Brak myśli. Szczęście.
Gdyby nie żar lejący się z nieba,
siedziałbym tam cały dzień i patrzył na horyzont. Nie pamiętam, żebym
kiedykolwiek wcześniej widział piękniejsze, bardziej tajemnicze i dostojne miejsce.
Gdyby jakimś magicznym sposobem przestał potrzebować jedzenia i picia, po
prostu wstałbym i poszedł przed siebie. Krok za krokiem, odciskając ślady w
piasku, aż przeszedłbym całą Afrykę. Nocami obserwowałbym wszechświat, widoczny
na nocnym niebie jak na dłoni. W dzień bawiłbym się ze skarabeuszami. Po prostu
krok do przodu. A później następny. I świadomość, że nie ma nic więcej.
Nigdy w towarzystwie i nigdy sam.
Żadnego Internetu.
Żadnych problemów pierwszego
świata.
Żadnych alarmów samochodowych i koślawych,
brzydkich psów drących japę z rana.
Żadnego telefonu komórkowego.
Błękitne niebo. Ocean ze złota. I
cisza.
Powoli, niczym pierwsze fale
porannego przypływu, myśli zaczęły wlewać w mój umysł. Wstałem, wziąłem do ręki
kawałek pustynnej trzciny i wielkimi literami napisałem na piasku:
MOŻESZ WSZYSTKO.
Oprócz mnie oraz kierowcy, którego
bardzo bawiła jazda zygzakiem z prędkością stu dwudziestu kilometrów na
godzinę, w Jeepie jechało trzech Kanadyjczyków. Dwóch z nich przyleciało do
Maroko by spotkać się z kolegą, którego nie widzieli od roku. Poznaliśmy się na
dworcu autobusowym wyglądającym jak ogromny bunkier przeciwatomowy z dwoma
plastikowymi stołami i małym, zatęchłym sklepikiem w środku. Wyglądał jak
opuszczony kompleks turystyczny nad Bałtykiem. Dookoła tylko piach i marne baraki.
Jeep pędził przez pustkowie a my
coraz bardziej zbliżaliśmy się do naszego marzenia.
-Który z was najwięcej podróżował?
-On – pokazali na faceta po środku – Ten koleś jest
niesamowity.
-Długo już tak jeździsz?
-Rok.
-Gdzie byłeś?
-Długo by gadać.
-A gdzie najbardziej Ci się podobało?
-Nie wiem…Indonezja, Australia, Nepal? Spoko, będziemy mieli
trochę czasu, żeby o tym pogadać.
I mieliśmy.
Tak oto poznałem kolejną niezwykle ciekawą postać.
W końcu dojechaliśmy do naszego
przystanku. Z prędkością ponaddźwiękową przejechaliśmy przez wielką bramę i oto
byliśmy na Saharze. W ludzkiej przystani pośrodku niczego, na największej
pustyni świata.
Przyjechaliśmy akurat na
śniadanie. Omlet, pomidory, oliwki, wyrób naleśnikopodobny, trochę miodu.
Zostawiłem mój plecak w pokoju, który wyglądał jak opuszczony afrykański burdel
sprzątany ostatnio 50 lat temu. Piękny widok na piach. Ubikacja ledwo trzymała
się podłogi. Woda z „prysznica” (Stephen King z powodzeniem napisałby o nim
horror) jedynie kapała. Drzwi nie dało się zamknąć, a klamka przyklejała się do
dłoni. Na szczęście tą i następną noc mieliśmy spędzić na pustyni.
Okazało się, że nie jesteśmy tu
jedynymi Białasami. Byli też inni, interesujący ludzie. Dodatkowo jakaś ekipa
filmowa i niezwykle piękna hiszpańska parka – ona była prezenterką telewizyjną
a on sportowcem i kręcili odcinek jakiejś popularnej gry telewizyjnej w stylu „znani
i lubiani pudelkowicze poszukują skarbów na zadupiu wszechświata”. Jak Oni Się
Pocą, czy coś. Też bym chciał, żeby mi ktoś płacił za bieganie po Saharze.
Oczekiwanie na wyjazd w nicość
umilił nam…basen. Tego się nie spodziewałem. Basen, a dookoła nic. Kilka
rozpadających się budynków w oddali. Setki tysięcy ton piachu. Bardzo dziwny, mocno
egzotyczny widok.
Moczyliśmy dupska, próbowałem
uczyć się australijskiego akcentu i słuchałem historii innych.
Studentka medycyny z Australii wyjechała po studiach w podróż życia.
Dziewczyna
azjatyckiego pochodzenia z Kanady obudziła się pewnego ranka, popatrzyła w
sufit i rzekła co następuje: „Kurwa, nienawidzę swojej pracy. Ile można. Nie
chcę spędzić całego życia przed komputerem, robiąc rzeczy które mnie nudzą. Lecę
do Azji”. Spakowała plecak, zaniosła wypowiedzenie, wsiadła w samolot i
spędziła pół roku w Tajlandii i na wyspach Oceanii nurkując, skacząc ze
spadochronem, pływając na desce, ucząc się nowych języków. I tak dalej. I tego
typu historie.
W oberży panowała senna,
saharyjska atmosfera. Upał. Ciche pogawędki tu i ówdzie. Parskające
wielbłądy. Klimat kresu, ostatniej osady ludzkiej przed końcem świata.
Spacer po pustyni. Sam na Saharze,
wreszcie. Odszedłem kawałek, pozwiedzałem ruiny. A później spotkałem chłopca,
który poprzestawiał mi troszkę w głowie. Młody szedł z wielbłądem i sam do mnie
zagadał. Myślałem, że chce żebym zrobił mu zdjęcie i dał mu 'ten dolars maj friend'. Zapytał, dokąd
idę.
-A, chodzę sobie po pustyni,
posypuje chrząszcze piaskiem, zwiedzam te stare, dziwne budynki. Trochę
fotografuję. A ty?
-Idę do Timbuktu, mister.
-Timbuktu?
-Timbuktu.
-E…w Mali?
-Timbuktu w Mali.
-Jaja sobie robisz?
-Nie, spytaj tego gościa.
Obróciłem się. Jakiś koleś w
białych łaszkach niczym stereotypowy Arab z komiksu albo pocztówki kopał łopatą
dziurę i coś grzebał przy rurach nawadniających oazę leżącą kilka kilometrów
dalej.
-On tak serio?
-Tak, idzie do Mali. No co?
-Trzy tygodnie będę szedł. – wtrącił
młody.
-Aha...ee... no to powodzenia.
-Dzięki mister! Salam!
Ludzie są niesamowici. Pomyślcie
o młodym kiedy nie będzie wam się chciało rano na dwukilometrowy spacer dupy
ruszyć, albo jak autobus wam ucieknie w upalny dzień.
Niedługo po moim powrocie
przyjechały wielbłądy. Wzięliśmy kilka baniaków wody. Kanadyjczycy wynegocjowali
tabletki oczyszczające w ramach ceny, bo pustynną wodę mogą pić Tuaregowie, ale
nie białaski. Napijesz się takiej wody i po ptakach. Twój delikatny
cywilizowany biały brzuszek odmawia posłuszeństwa na zawsze i Allach wzywa.
Po godzinie przygotowań w końcu
wypłynęliśmy na ocean piasku.
Jechaliśmy powoli, wielbłąd kołysał, oczarowany byłem niezwykle, ale po
kilkunastu minutach zacząłem się irytować. Za dużo się raptem zaczęło dziać na
tej pustyni. Na początku było spokojnie, pusto, dookoła nic, a tu raptem jacyś ludzie.
Jakieś quady. Karawany. Flagi powbijane, jak na polu golfowym, ponumerowane
diuny, żeby się nie zgubić. Co to ma być? Miała być Sahara i totalna pustka a nie taki szajs. Bałem się że za chwilę dojedziemy do budki z pamiątkami i goframi.
Na szczęście nie trwało to zbyt długo. Jakiś cwaniak zrobił sobie tam biznes-miejscówkę i wypożyczał ludziom quady i motorki. A później odjechaliśmy dalej. Turyści znikli. I zrobiło się pusto. I cicho. I ciemno.
Po kilku godzinach dojechaliśmy
do pierwszego obozowiska. Herbata miętowa przy świecach. Inspirujące
historie. Berber uczył nas swojego języka, ale dużo nie zapamiętałem.
Improwizowaliśmy na tamtamach i
djembe i wpadłem w muzyczny trans. Nigdy wcześniej chyba nie spotkałem ludzi z
tak dobrym wyczuciem rytmu jak Berberzy.
Czułem się trochę jak naćpany. Uwielbiam stawiać się w nowych sytuacjach, robić rzeczy których się
boję i których nie jestem pewny. Wtedy czuję życie. Być po raz pierwszy samemu
kilka tysięcy kilometrów od domu, wszystkich znajomych, całego dobytku i
kultury, która ukształtowała takie a nie inne myślenie, pić sobie miętową herbatkę,
przebierać piasek i uczyć się berberskiego pod rozgwieżdżonym niebem. Byłem w
filmie, który sam sobie stworzyłem. Często najlepsze rozwiązania w życiu są
proste. Tak proste, że ludzie nie chcą w nie wierzyć.
-No ale co, sam do Afryki
autostopem pojechałeś, tak po prostu?
-Nie, najpierw odmówiłem magiczne
zaklęcia, zaczekałem na księżyc w nowiu, okręciłem się trzy razy w wokół lewej
stopy i napadłem na bank z procą.
Tego samego zdania był koleżka którego poznałem w Jeepie. Ten
Kanadyjczyk lubił proste rozwiązania na życie i na początku koledżu wykupił
franszyzę na firmę myjącą okna w Montrealu, co by od mamy nie brać. Po kilku miesiącach uznał,
że wie jak to działa, nie potrzebuje już franszyzy i sam sobie założy taką
firmę.
I sobie założył- w Kanadzie
formalności to jakieś 5 minut roboty + sto dolarów.
A w Polsce od kilku lat zajmują się ściąganiem krzyża w sejmie, homoseksualistami i mamą Madzi.
A w Polsce od kilku lat zajmują się ściąganiem krzyża w sejmie, homoseksualistami i mamą Madzi.
Tak mu dobrze poszło, że po
jakimś czasie zarabiał dwa razy więcej niż jego rodzice razem wzięci. W ciągu
dnia kilka ekip sprzątających wykonywało zlecenia na terenie całego miasta.
Nawet taki był miły, że
powiedział mi dokładnie jak założyć taki biznes, od zera.
Niemniej jednak uznał, że go to
nudzi. Fajnie zarabiać kupę szmalu, ale on kochał wspinaczkę. I teraz mógł
sobie pozwolić na nie robienie niczego poza wspinaczką. Spakował cały swój
dziesięciotonowy sprzęt do dwóch plecaków (wiem, bo kilka tygodni później znów
się spotkaliśmy, znów w pieprzonym Tangerze, on miał stłuczone kolano, a ja
byłem dobry kolegą…przez jakieś dziesięć minut), zamknął biznes, który przynosił
mu naprawdę niezłe dochody (jak na realia polskie- bardzo zajebiste) i zaczął
robić to, co kocha.
Nie przejmował się, że może będzie niebezpiecznie. Albo że może po powrocie konkurencja się rozwinie i nie
będzie w stanie znów tak rozkręcić firmy. Albo że dziewczyna go zostawi. Albo
że koledzy na piwo sami chodzić będą. Albo że kryzys.
Miał to w dupie, bo zarabiał
pieniądze po to, żeby się rozwijać, a nie po to, żeby zarabiać pieniądze. Wiedział, że
w życiu czasami trzeba zostawić wszystko w cholerę i po prostu pójść dalej. Zburzyć i wybudować od nowa.
Jeśli człowiek ma odwagę z niej wyjść, może doświadczyć więcej, nigdy mniej.
Siedzieliśmy sobie pod
rozgwieżdżonym niebem, kiedy całe obozowisko już spało. Pustynia śpiewała.
Polubiłem gościa po kilku minutach rozmowy.
Spytałem go, czy będzie miał
pieniądze po powrocie.
-Będę miał akurat tyle, żeby
otworzyć biznes nieruchomościowy. Poza tym wiem dokładnie jak działa firma
sprzątająco-renowacyjna i na bank sobie poradzę.
Na bank sobie poradzę.
To zdanie było widoczne w jego
oczach bardziej niż źrenice.
Miał dwadzieścia pięć lat. Znał pięć języków. Miał jaja robić to, co chce
robić w życiu. Dbał o siebie. Inspirował innych. I ciągle uczył się czegoś nowego.
Dobrze jest mieć pewność, nie
mając żadnej gwarancji. I o to chodzi.
Dobrze jest słyszeć od takich
agentów opinie zwrotne o sobie samym.
Dobrze jest podróżować i poznawać
takich ludzi.
Przegadaliśmy prawie całą noc.
Przegadaliśmy prawie całą noc.
Cały następny dzień był
medytacją. Okropnie zimny poranek przesiedzieliśmy pod kocami. Australijki,
Kanadyjki, para z Hiszpanii, Koreanka po liceum która podróżowała dookoła świata od kilku
miesięcy nie znając żadnego języka poza koreańskim (tak, serio, tak, też można)
wraz z jednym z Berberów wróciły z powrotem do oberży i do cywilizacji. Ale ja
z Jotą i jego kumplami chcieliśmy doświadczyć Sahary. I pojechaliśmy dalej.
I dalej.
I dalej.
I tak sobie jechaliśmy. Cały
dzień.
Po południu usiedliśmy w cieniu
najdziwniejszego drzewa, jakie kiedykolwiek widziałem. Schroniliśmy się przed
słońcem. Zjedliśmy obiad - surowe warzywa i tuńczyka, z jednego plastikowego wiaderka.
Tak jak nie przepadam za nadmiarem warzyw, tak chyba nigdy nie jadłem obiadu z
większym apetytem.
Spotkaliśmy jeepy jadące na
trasie Paryż-Dakar.
Filali zgubił wielbłądy. Nie
przywiązał ich i rozpierzchły się w cholerę.
Poszedł ich szukać.
Wrócił dwie godziny później,
kiedy już na poważnie planowaliśmy jak w razie czego wydostać się ze środka
niczego. Ale znalazł wszystkie. Tajemnice pustyni.
I jechaliśmy dalej. A krajobraz
się zmieniał. Zmieniał się co kilkanaście minut, jak zaczarowany. Pustynia.
Wydmy. Sawanna. Trawa. Płasko. Górzyście. Skały. Trawa. Zielonawo, złotawo.
Pustka. Powierzchnia księżyca. I poczułem się jak w Królu Lwie. A później jak w
starych filmach przyrodniczych. Jak w Tomku na Czarnym Lądzie.
-Stary, czuje się jak w tych
filmach o Afryce, które oglądałem za dzieciaka na dwójce…
-Now you live that. You live that dream.
I dalej… aż zabrakło Maroko. A
dalej była Algieria, ale granice zamknięte, bo się chłopaki ciągle kłócą o to,
kto ma więcej piasku i kogo Allach bardziej kocha.
Wieczorem miał być kuskus z
warzywami, ale kompanom podróży zachciało się mięsa. Teren wyglądał jak na księżycu. Hamada- płaska, czarna kamienista pustynia. Spytali, czy składam się z nimi na kurczaka
(niektórzy twierdzą, że kurczak to warzywo i też bym się przychylał do tej
opinii, ale się skusiłem). Oczywiście KFC albo budkę z rożnem raczej ciężko tam
znaleźć, więc chodziliśmy po ciemku od osady do osady i szukaliśmy kury. A że
ludziom się tam raczej nie przelewa (pojęcia nie macie) i że nawet okien w
domach nie ma, a w nocy mróz prawie że, to nikt skory do sprzedaży kury nie był. Ale znaleźliśmy
jednego „bogacza” co dwa kurczaki miał. Kupiliśmy jednego.
I teraz ten moment z którego nie
jestem dumny. Popieprzona sprawa- trzeba było go zabić, bo żywego zjeść raczej ciężko. Toporka nie było. Cholera,
środek pustyni, ciemno, zadupie totalne, nawet dróg już od kilkudziesięciu kilometrów nie ma, niczego nie ma,
tylko jakieś lepianki z gliny, a Tuaregowie wyjmują ukryty pod szaty noże,
przytrzymują kurczaka. Ten drze się jak opętany, bo już wie co się święci. Ucinają
mu łeb. Tak jak byście kroili chleb. Raczej powoli niż szybko, a nóż chyba za
ostry nie był.
Raczej jestem pacyfistą, więc
trochę smutno mi się zrobiło i nawet trochę żałowałem i pomyślałem że Karma
mnie dojedzie za współudział w morderstwie niewinnego koguta na Saharze.
Ponadto różne dziwne materiały wideo które kiedyś oglądałem z Arabami, nożami i ucinaniem również przebiegły mi przez myśl, machając bezczelnie środkowym palcem.
Ponadto różne dziwne materiały wideo które kiedyś oglądałem z Arabami, nożami i ucinaniem również przebiegły mi przez myśl, machając bezczelnie środkowym palcem.
Ucięli łeb i położyli go na
chwilę na ziemi. A że kurczak to raczej warzywo to wstał, zaczął biegać i
pluskać krwią na wszystkie strony. Bez głowy. Dopiero po minucie padł raz na zawsze.
Miłośnicy zwierząt, nie miejcie
mi za złe, nie nasyłajcie na mnie bojówek Greenpeace, ja mam rączki tutaj, ja
bym mógł zjeść ten kuskus tylko z marchewką, gdybym wiedział, że aż taka krwawa
jatka się wydarzy.
Dwaj kanadyjscy koledzy w ramach zakładu i "mierzenia sobie członków" zjedli
natomiast …jądra. Na szczęście z ogniska, ale i tak mój apetyt nieco osłabł, chociaż szaszłyk koguci z kuskusem i warzywami był całkiem smaczny.
Ale na Saharze dziwne rzeczy się
dzieją. I dorwał mnie duch Koguta, nawet nie macie pojęcia jak bardzo.
Rano obudziłem się przykryty
kocem tylko do połowy. Na zewnątrz jakieś pięć stopni, maksimum. Przeziębiłem
się.
A
później było już tylko gorzej, ale to materiał na inny post.
I na
Saharze też zdarzyło się więcej, ale nie o wszystkim mogę napisać.
A ten
wpis i tak jest już wystarczająco długi.
Don't you think
you oughtta rest?
Don't you think you oughtta lay you head down?
Don't you think you want to sleep?
Don't you think you oughtta lay your head down tonight?
Don't you think you've done enough?
Oh, don't you think you've got enough, well maybe..
You don't think there's time to stop
There's time enough for you to lay your head down, tonight, tonight
Let it wash away
All those yesterdays
What are you running from?
Taking pills to get along
Creating walls to call your own
So no one catches you? drifting off and
Doing all the things that we all do
Let them wash away
All those yesterdays
All those yesterdays
All those paper plates
You've got time, you've got time to escape
There's still time, it's no crime to escape
It's no crime to escape, it's no crime to escape
There's still time, so escape
It's no crime, crime..
Don't you think you oughtta lay you head down?
Don't you think you want to sleep?
Don't you think you oughtta lay your head down tonight?
Don't you think you've done enough?
Oh, don't you think you've got enough, well maybe..
You don't think there's time to stop
There's time enough for you to lay your head down, tonight, tonight
Let it wash away
All those yesterdays
What are you running from?
Taking pills to get along
Creating walls to call your own
So no one catches you? drifting off and
Doing all the things that we all do
Let them wash away
All those yesterdays
All those yesterdays
All those paper plates
You've got time, you've got time to escape
There's still time, it's no crime to escape
It's no crime to escape, it's no crime to escape
There's still time, so escape
It's no crime, crime..