„But don't forget the songs
That made you cry
And the songs that saved your life” - The Smiths
That made you cry
And the songs that saved your life” - The Smiths
„Nie próbuj, rób
albo nie rób, nie ma próbowania.” – Mistrz Yoda
Nie mogę… Nie mogę. NIE MOGĘ.
Nie mogę. Nie da się. Nie da rady. Po co mi to było?
Dlaczego?
Co ja robię ze swoim życiem? Jak zrobię kolejny krok, to umrę. Mogłem
zostać w Arequipie i zjeść świnkę morską. Mogłem robić
cokolwiek, nawet zębami orać pole, myć charytatywnie kible szczoteczką do zębów,
wszystko byłoby lepsze od tego. Po co to komu? NIE MOGĘ.
Może poszliście kiedyś na siłownie żeby zrobić hardkorową klatę i trochę
was poniosło, bo Arnold zerkał z plakatu. Może zdecydowanie przesadziliście z bieganiem, albo
mieliście sadystycznego nauczyciela od WF-u z łysinką i wąsem, który kazał wam
robić 100 pompek klaskając, a później dwieście przysiadów z grubym kolegą
siedzącym wam na ramionach. Później mieliście takie zakwasy, że mama musiała
ubierać wam koszulę, widelec był zbyt ciężki żeby go używać i nie byliście w
stanie zejść po schodach w krócej niż 20 minut, a mieszkacie na parterze. Wyobraźcie
sobie teraz dziesięć razy gorszy ból. Paraliżujący. Poszliście na siłownie i
pakowaliście tam osiem godzin bez przerwy. Teraz (bez
porządnego posiłku) musicie wejść na dwudzieste piętro wieżowca z plecakiem, bo
winda się zepsuła. Na górze będzie krótki przystanek. Ale później znów
dwadzieścia pięter wyżej. I znów. I znów. I krótki odpoczynek. I znów. I znów.
I znów. I właściwie cholera wie ile jeszcze, bo wieżowiec jest tak wysoki, że
znika w chmurach.
Ale klatka schodowa to myśl techniczna rosyjskich inżynierów,
także niezmiernie mi przykro, ale nie ma schodów. Tylko osuwające się skały,
głazy, kamienie, kamyczki, piach na którym idzie się wyłożyć jak na lodzie.
Nie macie butów z grubą zelówką, tylko płaskie i stare
trampki z czasów licealnych, więc cały ten syf nie dość że wbija się w
podeszwy, to jeszcze drastycznie zwiększa prawdopodobieństwo utraty równowagi.
A w ścianach są dziury przez które bez problemu można wypaść w cholerę.
Dodatkowo wieżowiec stoi na pustyni i temperatura jest tak
wysoka, że pot tryska ze wszystkich porów w ciele jak z fontanny. Jeśli
weźmiecie do plecaka zbyt dużo wody, to będzie jeszcze ciężej postawić kolejny
krok. Jeśli za mało, to macie naprawdę poważny problem.
Nie macie okularów przeciwsłonecznych, a że jakiś jełop
pomalował wszystko na jasne kolory, to oczy wam płoną. Właściwie prawie nic nie
widzicie i idziecie płacząc.
Nie macie chusteczek, a z niewiadomych przyczyn zaczęło
cieknąć wam z nosa jak z kranu.
A cała rzecz dzieje się na wysokości ponad 4 tysięcy metrów
nad poziomem morza, gdzie woda gotuje się zdecydowanie za długo, bo ma inną
temperaturę wrzenia, gdzie po dwuminutowym sprincie można zemdleć i już się nie
obudzić (zresztą nawet 5 małych schodków z plecakiem to spore wezwanie), tlenu
w powietrzu tak mało, że ciężko oddychać i nawet papieru do kibla wrzucać nie
można, bo ciśnienie za małe i wszystko się zapcha.
Aha, bym zapomniał- jak
już zaniesiecie babci mieszkającej na trzysetnym piętrze te konserwy, to jeszcze musicie wrócić na dół. Przecież
nikt po was nie przyleci.
I jakby tego było mało, ciągle idą za wami jakieś dwie głupie amerykańskie cipy i ćwierkają ze swoim irytującym nowojorskim akcentem o spisku globalnych korporacji który powoduje, że biedni Amerykanie robią się otyli jak pieprzona lalka Michelin.
You know, like, it’s like cruel, because, like, you know, they are in,
like, control of like everyyythingggg..? You know, liiiike who can say, like,
no to them? It’s like people don’t even want to see this, and they have
thoooose thiiings… You knooow?
Like organized structures, like…
6 lat starsze ode mnie. Ja-pierdolę!
Uszy mi krwawią. Oczy wypływają. Z nosa cieknie. Pot tryska. Plecak
uwiera. Nogi wchodzą w dupę i odpadają jednocześnie. Kolana trzeszczą. Mięśnie
płoną. Koka przestaje działać. Nic nie widzę!
No to zachciało mi się, w dupę dupsko, zdobywać najgłębszy kanion
świata.
Nie miałem już siły i zastanawiałem się ile jeszcze czasu minie, zanim przewrócę się na twarz i już nie wstanę.
Ale, jak zawsze, znalazło się rozwiązanie.
(tak, włączcie sobie teraz muzyczkę z McGyvera)
(dobra, już).
Właściwie wcale nie planowałem schodzić do żadnej głupiej
dziury w Ziemi.
Po prostu okazało się, że nie da rady bezpośrednio z Limy
dostać się do Cusco, więc zarządziliśmy przystanek w Arequipie. A że przed wyjazdem znalazłem w Internetach trochę ciekawych
zdjęć z Peru, to miałem Colcę zapisaną gdzieś na dnie czaszki. Złożyło się tak,
że w hostelu znaleźliśmy różne oferty rozrywek dla plecakowiczów z ADHD, którzy
nie chcieli zostać w domu i grać w WoWa albo inne gówno. Np. wejście na górujący
nad miastem wulkan Misti (5,822
metrów nad poziomem morza, dla przypomnienia, samoloty
latają na około 10,000
metrów ), spływ kajakowy po rwącej rzece, szlajanie się
jeepem po wydmach na pustyni i tego typu gry i zabawy. No i kanion. A że miasto
już sobie pozwiedzaliśmy, poznaliśmy mimo woli miejscowych naciągaczy, dilerów
trawki i pojechaliśmy na żenującą wycieczkę autobusem turystycznym (przysięgam,
pierwszy i ostatni raz w życiu), to czemu nie? Osobiście chciałem zorganizować to
sam, ale jak sobie wszystko przeliczyłem (przypominam wszystkim zgromadzonym,
że nie potrafię liczyć) to wyszło, że na jedno wyjdzie. No cóż, każdy ma
czasami zaćmienie umysłowe. Samemu byłoby bardziej przygodowo, taniej i
bez głupich Amerykanek nad głową. Ale mieliśmy jechać razem z Kamilem, a jemu też nie
bardzo chciało się kombinować, zwłaszcza, że dopadła go choroba wysokościowa
(mnie tak na poważnie dopiero w Cusco, przed Machu Picchu) i nie wiedzieliśmy za bardzo co z
tego wyjdzie.
Wyszło tak, że Rażący Gniew Inków vs Kamil (1:0) i pojechałem
sam. Organizacja za którą zapłaciłem polegała na tym, że miałem zapewniony
transport do wiochy z której zaczynaliśmy schodzenie i jakiegoś inkaskiego
przewodnika, który wychował się na totalnym zadupiu przy kanionie + nocleg na
dnie + wyżywienie (fatalne). Był facet spoko, znał się na szamanizmie, gadaliśmy
o Ayahuasce, pokazał nam gdzie pieprz rośnie
(dosłownie, pięknie pachnie i dobrze robi na nudności) ale sam jakoś bym sobie
poradził. Naprawdę, polecam w drodze prawie wszystko organizować sobie na własną
rękę (w miarę zdrowego rozsądku).
Dojechaliśmy. Wschód słońca, malutkie (dziecko by się nie najadło) śniadanie w jakiejś wiosce. A później zaczęły się widoki nie z tej Ziemi. Wysadzili nas w miejscu, gdzie
powinny latać kondory. Można je spotkać tylko rano, bo tylko wtedy przez dwie godziny
wieje jakiś tam prąd powietrzny (zdawałem geografię na maturze, ale pojęcia nie
mam jak to miałoby działać) i one lubią latać tylko na tym prądzie- jak go nie
ma to się obrażają jak hawajscy surferzy na lato i siedzą na swoich wielkich ptasich
dupach w wypasionych kondorzych gniazdach. Kondory ważą około 15 kg , mają rozpiętość skrzydeł
jak stąd do Moskwy, poczucie humoru i chętnie pozują do zdjęć. Tyle wam
wystarczy wiedzieć. Punkt widokowy był niesamowity. Przestrzeń tak ogromna, że
na zdjęciu aż jej nie widać (wszystko wydaje się dziesięć razy mniejsze i
bardziej płaskie). Colca to ponoć najgłębszy kanion świata- dwa razy głębszy
niż popularny Grand Canyon w USA. Stoimy, czekamy, gadam sobie z jakąś ładną
meksykanką, ale ptaków nie ma. I raptem wielkie poruszenie, bo ktoś zauważył kondora.
Minutę później namierzyłem kolejnego. I zaczęło się wielkie trzaskanie fotek. I
nawet coś tam od biedy udało mi się upolować, mimo że teleobiektywu nie mam:
Kanion robi niesamowite wrażenie. Jest najbardziej
gigantyczna rzeczą jaką widziałem w życiu. Zrobiłem po
miliard-zylion-kwintylion kadrów tego samego miejsca, bo bałem się, że
żadne może nie wyjść. Albo po prostu nie mogłem się powstrzymać. Na dole
płynie rzeka Colca, z góry wygląda jak malutka niteczka. W 1981 kanion po raz
pierwszy raz w historii przepłynęli Polacy. Wyczyn tym bardziej niesamowity, im
niżej wgłęb kanionu się schodzi. Niteczka zamienia się w strumień, strumień w
rwący potok, rwący potok w cholernie wściekłą rzekę. Obcykaliśmy co się dało, a
później podzielili całą hałastrę na małe grupki, dali po przewodniku i się
zaczęło.
Zdałem sobie sprawę, że jestem totalnie nieprzygotowany. Jako
jedyny nie miałem butów trekkingowych. Zamiast tego trampki z idealnie płaską,
startą podeszwą. Nie miałem okularów
przeciwsłonecznych. Nie miałem nic, żeby zasłonić szyję (tylko mały ręczniczek),
nie miałem czapki. Miałem za to zerowe doświadczenie w jakimkolwiek trekkingu,
wspinaczce, zejściach albo chodzeniu po górach (nie licząc spacerków po Tatrach, ale to była herbatka u Tadka, a nie drugie najwyższe pasmo
górskie świata po Himalajach). Troszkę się przeliczyłem. Na domiar złego ładna
i miła Meksykanka z którą spędziłem ostatnie kilka godzin wykupiła mniej
hardkorową wersje (trzy dni zamiast dwóch, jeden na odpoczynek) i dostała innego przewodnika. Ja wylądowałem z ‘amejzing’ koleżankami zza oceanu.
Zaczęliśmy schodzić. Widoki, jak nadmieniłem, były tak
niesamowite, mistyczne i zapierające dech w piersiach, że nawet nie będę marnował
klawiatury na opisywanie ich, bo nie jestem Kochanowskim ani Sienkiewiczem i
nie mam takich uprawnień. To przypominałoby lizanie lizaka przez folię.
Zaczęliśmy schodzić. Pierwsza godzina- wspaniale, podziwiam
widoki, robię zdjęcia, tylko że nie zostaję przez to w tyle i później muszę
szybciej schodzić. Tylko pokrowiec od aparatu mnie irytuje.
Druga- potykam się o jakiś kamień i sekundę później leżę na ziemi. Na szczęście tylko obtarłem sobie rękę. Trzecia
godzina- słońce zaczyna mnie spalać, a ja wziąłem za niski filtr. Pożyczam od
jakiejś dziewczyny która idzie sama i akurat odpoczywa. Później okazuje się, że ma 40
lat, jest pisarką ze Stanów, ale nigdy jakoś nic nie napisała. Podobnie jak jej rodaczki, też mnie
irytuje. Na domiar złego polubiła mnie i dołącza się do nas na jakąś część
drogi. Dodatkowo, mimo filtra i tak czuje się spalony.
Czwarta godzina- wyobraźcie sobie tyle czasu schodzić bez
przerwy po schodach oddychając z torebki foliowej. A to nie schody, dużo
bardziej stromo, dużo niżej trzeba całe ciało na jednej nodze opuszczać, dużo
trudniej. Kolana zaczynają odmawiać posłuszeństwa, a tyłem sobie nie zejdę.
Choroba wysokościowa robi sobie ze mnie jaja, nie mogę złapać oddechu,
dodatkowo prawie kończy mi się woda, która miała starczyć na dwa dni. Widoki
robią się coraz bardziej niesamowite, chociaż tyle.
Piąta godzina- Zaczynam tracić cierpliwość. Sposób wysławiania się Amerykanek sprawia, że robię wszystko, żeby się od nich oddalić. I
znów zaliczam glebę. Leci mi też z nosa, a słońce świeci coraz mocniej i coraz
mniej widzę. Kończą mi się chusteczki. Chcę pożyczyć od moich fajnych
koleżanek. Dostaję JEDEN LISTEK papieru toaletowego. Ffffffffffffakin grejt. Najlepsze
jest to, że pomijając ten drobny incydent są dla mnie bardzo miłe i rozmowne. Naprawdę.
Ale ja cierpię rozmawiając z nimi. Chcę tylko papier. A później znów jestem w potrzebie i znów dostaję
jeden pieprzony listek.
Szósta godzina- czuję, że zaraz się wywalę na glebę i już dalej nie pójdę. Nie da rady. Osiągnąłem limit. Mam ochotę usiąść i zadzwonić po ratunek. Leje mi się z nosa jak z kranu. Dodatkowo zdaje sobie sprawę, że
jestem na największym zadupiu świata. Gdybym poległ na Saharze, zawsze ktoś
mógłby przyjechać po mnie Jeepem. Tutaj mogli przyjechać najwyżej
osiołkiem, a gdybym na poważnie się uszkodził to śmigłowcem. Musiałbym sprzedać
cały dorobek swojego życia oraz mieszkanie rodziców i sąsiadów, żeby zapłacić za paliwo lotnicze w
jedną stronę. Robi się klaustrofobicznie.
Siódma godzina- jednak idę. Jesteśmy coraz bliżej rzeki, już
prawie na dole. Zastanawiam się, gdzie to suche dno kanionu, gdzie ten nocleg…w rzece
będziemy spać?
Ósma godzina- Zdycham. Dziewczyny też, tylko że one mają
wszystko co trzeba, okulary, buty, były na trekkingach już z
kilkanaście razy i od dawna nie mają już choroby wysokościowej, bo się zaaklimatyzowały. Dodatkowo mają całą torbę koki, a ja tylko trzy kokowe cukierki. Raptem mijamy jakiegoś
człowieka. Idzie sobie bez kija, niesie w plecaku chyba cały dorobek życia.
Wyprzedza nas raz-dwa i znika gdzieś w cholerę. Okazuje się, że po obu stronach
kanionu są wioski. Jak ktoś chce iść do cioci mieszkającej po drugiej stronie
rzeki, to musi zejść na dno
kanionu i wejść z drugiej strony. Zazwyczaj na takie wizyty rodzinne niosą pół swojego majątku w workach albo na głowach, nie chcę wiedzieć ile to waży. A nasz przewodnik raz na tydzień chodzi sobie
pograć w piłkę do jakiejś tam wiochy. Podobna trasa, tylko że jeszcze dłuższa. Niewiele później spotykamy kobietę, też
obładowana i też zasuwa ostro. Następnie jakichś ludzi z osiołkami.
O matko. Białasy. Nie jesteśmy stworzeni do takich wysokości,
zdecydowanie.
Dziewiąta godzina. Jesteśmy prawie na dnie. I okazało się, że
teraz będziemy musieli wchodzić na górę i później znów na dół, żeby dojść do
obozu „Jeszcze tylko kilka godzin” – NIEEEEEEE!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!
Dziesiąta godzina- Jesteśmy na dole. Spotykamy jakiegoś
strażnika. Każe mi pokazać bilet, bo to rezerwat narodowy. Nie mam pojęcia,
gdzie to schowałem. Wywalam wszystko z plecaka, ostatkiem sił. Na trzęsących
się nogach wkładam wszystko z powrotem. Po tym rytuale dowiaduje się, że w sumie spoko, można
ewentualne bez biletu, jak nie wiem gdzie mam. Jestem zachwycony. Mam myśli samobójcze.
Jedenasta godzina- znajduję bilet, nie powiem wam gdzie był.
Najgorszy moment. Nie mogę oddychać, nie mogę postawić kroku, nigdy w życiu nic
mnie tak nie bolało, może tylko ropiejący mleczak w podstawówce, ale to przez
dentystkę która nie potrafiła go wyrwać w jednym kawałku i zajęło jej to pół
godziny.
Myśl „mam w dupie, siadam, niech się dzieje co chce”. Na
szczęście dwie minuty później dochodzimy do jakiejś wiochy, gdzie można kupić
butelkę wody za ponad 10 zł. Oczywiście biorę. Wypijam połowę naraz. Godzinę później
obiad. Mięso z alpaki, ryż, warzywa typowe dla kuchni peruwiańskiej
(ziemniaki-obowiązkowo, do wszystkiego, mnóstwo czerwonej cebuli itd.).
Powinienem być głodny, powinienem to połknąć. Nie jestem. Nie mam siły na nic.
Mój organizm dostaje ostro po dupie od wysokości i przeforsowania. Zaczyna się
choroba wysokościowa, która zdjęła Kamila na dwa dni i oszczędziła mu męczarni.
Dobrze że nie pojechał, do szpitala by go zabrali.
I znów idziemy. I idziemy. Później robi się płasko. Zaczynają
się pola. Dzikie konie. Piękne widoki. Malutkie, prawie wymarłe wioski w
których mieszka kilka dzieci, dwoje dorosłych i trzech staruszków. Wszyscy
stamtąd wyjeżdżają, bo jak tu mieszkać w kanionie? Kończą podstawówkę a później
muszą się dostać do szkoły w Arequipie albo mają przegrane życie. No bo jak mają codziennie wychodzić na pieszo kilka godzin z kanionu a później jechać
ponad 100 km
do miasta?
Zdecydowanie jedna z najtrudniej dostępnych osad ludzkich
świata.
Ostatecznie mijamy kilka pięknych wodospadów i znów
dochodzimy na dno kanionu, do oazy. Wygląda jak puszcza z Jurassic Park.
Ogromne, dziwne rośliny, palmy, rzeka i górujące nad wszystkim ściany, niektóre
o wysokości dochodzącej do prawie pięciu tysięcy metrów.
Nocleg w chatkach. Mówili, że zakwaterowanie będzie bardzo podstawowe. Było
podstawowe, jak w mordę strzelił. Drzwi nie miały nawet zamków. Woda tylko
zimna. Z luksusów- basen i hamaki. Kusiło mnie jak cholera, ale położyłem się na
chwilę do łóżka. Chciałem też dobrać się do jedzenia, które wziąłem do plecaka, ale nie
miałem siły. Połknąłem jedynie 6 albo 7 batoników z orzechami i film mi się urwał.
Miałem koszmary. King by się nie powstydził.
Obudziłem się jakieś dwie godziny później. Chciałem iść do
łazienki, a tu zonk. Nie mogę wstać. Ból ciśnie łzy do oczu. Prawie się
przewróciłem o własne nogi. Dobrałem się do apteczki i wziąłem Ketanol Forte.
Cholernie mocny szajs. Po godzinie byłem w stanie doczołgać się pod „prysznic”.
Niestety, zrobiło się cholernie zimno, więc z basenem dupa zbita. Zresztą i tak
pewnie później musieliby mnie z niego wyciągać.
W końcu dokuśtykałem na kolację- Spaghetti- czyli w ich
wykonaniu makaron z sosem z paczki. Syf. A jeść w dalszym ciągu nie mogłem, czułem się
jak chodzące zwłoki. Mój mózg dostawał od całego ciała ciągły komunikat, że jego nosiciel jest masochistą i samobójcą. Na szczęście od towarzystwa dwóch Amerykanek wybawiła mnie trzecia. Próbowała
opisać Angkor Wat w Kambodży i po polsku brzmiałoby to mniej więcej tak:
„I
wiecie, były tam takie, jakby zielone rzeczy, jakby na górze i jakby oplatały
te jakby filary i jakby zwisające z nich jakby rośliny, te zielone rzeczy, no
nie wiem, coś takiego właśnie. I wiecie, to było zupełnie niesamowite, bo to
tak jakbym nie widziała nigdy wcześniej czegoś tak super, jakby zupełna nowość
i jakby coś jak…”
I to była 40-letnia pisarka ze Stanów i jej słownictwo. Jak
tu nie kochać Amerykanów.
Podziękowałem w duchu że mam domek samemu, a nie z nimi, bo
powiesiłbym się na lianie, po czym położyłem się do łóżka. Byłem w takim stanie, że
dojście z jadalni do mojej chatki zajęło mi 15 minut (około 20 metrów). Powtórzyłem w tym czasie kilkaset razy wszelkie możliwe przekleństwa, jakie oferuje nasz piękny język. I raptem dopadła mnie ta cudowna myśl, że jutro, a właściwie za kilka godzin, czeka nas droga powrotna na górę. Gdyby nie Ketanol i jego niezwykle mocne działanie przeciwzapalne,
chyba zabrali by mnie do szpitala na przeszczep mięśni. Nie dałbym rady.
Przewodnik mówił nam wcześniej, że jeśli ktoś wymięknie, to może wracać na
osiołku, ale trzeba zapłacić za to około 100 złotych. No i jaka siara.
Nie wiedziałem, czy ktoś będzie wracać na osiołku, ale
uznałem, że spróbuję wejść na górę o własnych siłach. Byłem ciekawy swoich limitów i pomyślałem że dobrze będzie je sprawdzić. Żebym mógł sobie powiedzieć, że zszedłem totalnie nieprzygotowany do najgłębszego kanionu świata i jeszcze
wróciłem.
Pomyślałem, że najwyżej przyćpię jeszcze jeden Ketanol, kokę
i jakoś dam radę.
I dałem radę, ale nie dzięki koce.
Pobudka o 5 rano, więc nawet nie zdążyłem się wyspać. Zimno
cholernie.
Nogi dalej bolały mnie okropnie, w sumie najbardziej kiedykolwiek, ale zaciskając zęby byłem w stanie zmuszać się do kolejnego kroku. Walka ze sobą co sekundę. Na szczęście używałem teraz innych mięśni. Zejść jeszcze niżej nie dałbym rady nawet na kokainie i morfinie.
Po kilku godzinach (niewielu) kolejny kryzys wiary. Znów prawie się przewróciłem. Koka przestała już działać, a skończyły mi się cukierki, mięśnie się rozgrzały i bolały trochę mniej (powiedzmy, tak jakby ktoś katował mnie kwasem solnym, a nie palnikiem i toporkiem) ale nie mogłem złapać oddechu. Nawet przewodnik
miał z tym problem. Woda mi się skończyła. Ketanol się trawił. Było do dupy. A
dziewczyny miały cały wielki worek koki i żuły i żuły i żuły. Tylko koka, koka, koka. I zasuwały szybciej ode
mnie. Wyprzedziły mnie tak, że już nawet nie mogłem jej od nich pożyczyć (ciekawe, czy też dostałbym jeden listek). I miałem naprawdę za duży plecak. A pod górę jeszcze ciężej było się wspinać w trampkach.
I
raptem nadeszło zbawienie. Zabrałem mp3, ale nie miałem baterii. Szukałem banana w plecaku... i
znalazłem zapasowego „paluszka” AAA.
BUUUUM! Dostałem kopa jak na adrenalinie albo po całym worku koki.
Z The Dillinger Escape Plan spędziłem jakieś dwie godziny, wyprzedziłem przewodnika i jedną Amerykankę. Z Dave Matthews Band wyprzedziłem drugą. Z Goldfrapp utrzymałem tempo i nie robiłem przystanków dłuższych niż minuta, bo jak mięśnie ostygną, to iść się nie da. Gdzieś w połowie drogi spojrzałem na dół, wyprzedziłem wszystkich żujących kokę i nie słuchających muzyki o dobre pół godziny. Stop. Eddie Vedder i soundtrack z Into The Wild tak mnie rozczulił, że łezka mi się w oku zakręciła. I zdałem sobie sprawę, że zdecydowanie było warto, dla widoków, dla poczucia, że znów dopiąłem swego, dla sprawdzenia swoich granic fizycznych. To była najpiękniejsza pauza w życiu. Przestrzeń nie do ogarnięcia. Sokoły i orły dryfujące po błękitnym niebie. Formacje skalne jak z filmu.
Wyprzedziłem prawie wszystkich, którzy w ten dzień zdobywali kanion i wyszli niewiele po nas, albo przed nami. I doszedłem na samą górę. Drugi z grupy kilkunastu osób. Przewodnik kilka minut po mnie. Co prawda nie były to
wyścigi, ale kilka godzin wcześniej zagryzałem zęby z bólu i zastanawiałem się, kiedy upadnę, nie wstanę i ktoś będzie musiał dzwonić po pomoc. Muzyka pomogła mi o
tym zupełnie zapomnieć. Dała mi zastrzyk emocji, które przyćmiły ból, dodała mi
skrzydeł, kopnęła w dupę, zesłała dziesięć razy więcej siły niż koka. Jak to mawiał stary dobry Nietzsche- "życie bez
muzyki byłoby pomyłką".
W Maroko podróżowałem bez muzyki. Zupełnie. Nie miałem odtwarzacza, a mój telefon nawet nie ma karty pamięci. To był czas na przemyślenia.
W Colce poznałem moc muzyki na nowo, albo raczej jej nowy wymiar. Nie spodziewałem się, że może zadziałać aż tak dosłownie, fizycznie. Było ze mną naprawdę źle. Nie wiedziałem, że pozytywne emocje mogą tak poprzestawiać w głowie, zredukować ból i ułatwić oddychanie. Od tej pory będę traktował muzykę równie poważnie jak apteczkę i dokumenty.
I po wszystkim. I wielki Amerykanin po prawej - sprzedam go - wjeżdżał na osiołku. |